Robert McCammon „Pan Slaughter”

horror-buffy1977.blogspot.com 2 dni temu
Rok 1702. Specjaliści od rozwiązywania problemów z nowojorskiej Agencji Herrald, Matthew Corbett i Hudson Greathouse, dostają zlecenie dotyczące przewiezienia niezwykle niebezpiecznego przestępcy, podejrzanego o popełnianie kilkunastu morderstw golibrody z Londynu, Tyranthusa Slaughtera, z Publicznego Szpitala dla Umysłowo Chorych Kolonii New Jersey do doków w Nowym Jorku, gdzie domniemany zabójca ma wsiąść na pokład statku zmierzającego do Londynu, miasta, w którym, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zostanie osądzony. Ale pan Slaughter ma własny plan. Niesłychanie przebiegły przestępca przedstawi swoim przewoźnikom wyjątkowo atrakcyjną ofertę, a jeżeli Corobett i Greathouse sprytnie to rozegrają, będą podwójnymi zwycięzcami, natomiast Tyranthus Slaughter nie zyska nic. jeżeli zdołają przechytrzyć bynajmniej pospolitego bandytę...

Okładka książki. „Pan Slaughter”, Vesper 2024

Trzecia odsłona przebojowej serii literata z Alabamy Roberta Ricka McCammona, która oficjalne otwarcie miała w 2002 roku – premierowa edycja „Speak the Nightbird” (pol. „Zew nocnego ptaka”), historyczna powieść kryminalna w klimacie horroru nadprzyrodzonego, wypuszczona po dziesięcioletniej przerwie jednego z najlepiej sprzedających się autorów literatury grozy od końca lat 70. do początku lat 90. XX wieku. McCammon nie planował powrotu do Sherlocka Holmesa Ameryki kolonialnej, ale podczas gdy czytelnicy zachwycali się perypetiami łebskiego sekretarza sądowego w osadzie Fount Royal, jego stwórca nabierał pewności, iż Matthew Corbett przeżył jeszcze niejedną przygodę wartą opowiedzenia. W 2007 roku fascynujący bohater Roberta McCammona powrócił w „The Queen of Bedlam” (pol. „Królowa Bedlam”), jako jeden z pierwszych członków Agencji Herrald w kolonii Nowy Jork, specjalista od rozwiązywania problemów, który woli się tytułować detektywem. A trzy lata później pojawił się „Mister Slaughter” (pol. „Pan Slaughter”), powieść mroczniejsza od swojej poprzedniczki, niestroniącej od humoru „Królowej Bedlam”. Najdrastyczniejszy z dotychczas wydanych w Polsce - przez oficynę Vesper - utworów z cyklu o Matthew Corbetcie.

Starannie przetłumaczona przez Janusza Ochaba, kreatywnie zilustrowana przez Krzysztofa Wrońskiego, który zaprojektował też okładkę - grafika w przewidzianym dla całej serii o Matthew Corbetcie spod wydawniczego szyldu Vesper layoucie Macieja Kamudy – opowieść o chciwości, próżności i małostkowości. Z antybohaterem inspirowanym brytyjskim aktorem teatralnym i filmowym, który zyskał nieśmiertelną sławę dzięki przejaskrawionym kreacjom przerażających postaci w makabrycznych adaptacjach wiktoriańskich melodramatów, Normanem Carterem Slaughterem, bardziej znanym jako Tod Slaughter i jednym z jego najsłynniejszych wcieleń, Sweeneyem Toddem, demonicznym golibrodą z Fleet Street. Robert McCammon tytułowego antagonistę trzeciej części przygód Matthew Corbetta nazwał Michaelem Myersem i Jasonem Voorheesem swojej epoki, ale mnie bardziej przywodził na myśl elokwentnego kanibala Thomasa Harrisa. Hannibal Lecter przełomu XVII i XVIII wieku. Ale zanim przejdziemy do największego z dotychczasowych wyzwań pracowników urzekająco enigmatycznej Katherine Herrald (mam nadzieję, iż kiedyś wysunie się na bliższy plan), poznamy nietypową inicjatywę jednego z nich. Współpracownik, przyjaciel i trener głównego bohatera książki, Hudson Greathouse, wmanewrowuje go w wielce kłopotliwą, niedorzeczną sytuację podobno motywowaną troską o bezpieczeństwo swego niezbyt pojętnego ucznia. Matthew Corbett może i jest niedoścignionym mistrzem dedukcji, ale w bezpośrednim starciu z uzbrojonym wrogiem Greathouse nie daje mu dużych szans na przeżycie. Dlatego zainteresował się niewolnikiem Zedem, wywodzącym się z plemienia wojowników Ga z zachodniego wybrzeża Afryki rosłym asystentem doktora zafascynowanego śmiercią, badacza ludzkich zwłok, który niedługo pochwali się swoją niebywale frapującą i przerażającą spuścizną - nierozwiązywalna zagadka, dowód na istnienie biblijnego Lewiatana... albo jeden z pierwszych zachowanych szczątków wymarłych krewniaków krokodyli. Afrykanin z obciętym językiem upatrzony na osobistego ochroniarza lokalnej gwiazdy z ogromną słabością do szykownych ubrań, rozdającego autografy modnisia Matthew Corbetta. Niezłomnemu bohaterowi „Zewu nocnego ptaka” i „Królowej Bedlam” woda sodowa uderzyła do głowy, zachłysnął się nie do końca zasłużoną sławą - reportaże nader delikatnie oparte na autentycznym materiale publikowane w gazecie Marmaduke'a Grigsby'ego, dziadka skrywanej sympatii Matthew, uzdolnionej plastycznie nauczycielki, niewątpliwie odwzajemniającej jego uczucia Berry, którą nieznośny Hudson wciągnie w swój niepoważny projekt. W każdym razie zawodowy partner mistrza szermierki zafiksowanego na punkcie nieobliczalnego niewolnika (pogardliwy stosunek strojącego się na kredyt Matthew Corbetta - wstręt być może grubo podszyty powszechnym w tamtym czasach rasizmem - do dużo gorzej sytuowanego człowieka) nie pochwala tej charytatywnej działalności nieskonsultowanej z właścicielką Agencji Herrald. W pierwszej partii „Pana Slaughtera” Robert McCammon wraca też do największego sekretu Corbetta, straszliwej wiadomości od Profesora Fella, Napoleona Zbrodni sprzed ery profesora Jamesa Moriarty'ego, a dopinając sprawę z „Królowej Bedlam” (zaspokojenie ciekawości przez cały czas sympatycznego, ale niewątpliwie stojącego nad przepaścią, nie w ciemię bitego byłego urzędnika sądowego) obarczy swego młodego detektywa kolejną tajemnicą, która odegra istotną rolę w sprawie Tyranthusa Slaughtera. W przyszłości będą go nazywać seryjnym mordercą, osobowością psychopatyczną i sadystyczną, ale w czasach Matthew Corbetta to po prostu paskudny łotr żadną zbrodnią się niebrzydzący. Rabuś zabijający dla przyjemności i potrafiący łamać choćby najtwardsze kręgosłupy moralne. Prawdziwy znawca natury ludzkiej.

Okładka książki. „Mister Slaughter”, Subterranean Press 2010

W tym świecie, to Diabeł udziela ci lekcji, których nigdy nie zapominasz”. W „Panu Slaughterze” Roberta McCammona ta bolesna edukacja czeka dwóch prawych obywateli, zasłużonych mieszkańców Nowego Jorku, których uznano za pewniejszą opcję od, generalnie rzecz biorąc, łatwo ulegającym wpływom, przekupnych konstabli. Matthew Corbett i Hudson Greathouse mieli tylko przewieźć demonicznego golibrodę z punktu A do punktu B... i pewnie wywiązaliby się z tego zadania, gdyby jednemu specjaliście od rozwiązywania problemów tak bardzo nie zależało na wykupieniu pewnego niewolnika albo gdyby drugi detektyw opowiedział koledze o swoim ostatnim znalezisku. W tej rozgrywce jedynym sojusznikiem do szczętu zepsutego osobnika był jeden z biblijnych grzechów głównych – wielokrotny morderca wykorzystał jedną z największych słabości gatunku ludzkiego, piętę achillesową nawet takich superbohaterów jak Corbett i Greathouse. Chcąc nie chcąc udowodnił, iż nie są postaciami tak nieskazitelnymi, nieugiętymi, honorowymi, jak wydawało się ich ziomkom. Gdyby Tyranthus Slaughter urodził się parę wieków później spokojnie mógłby zrobić wielką karierę w Wydziale Analizy Behawioralnej FBI, bo bezbłędnie sprofilował na pierwszy rzut oka pozbawionego wad, ponadprzeciętnie inteligentnego wychowanka sierocińca i jego gruboskórnego przyjaciela. A może strzelił w ciemno? Tak czy inaczej, w eleganciku z Nowego Jorku niebawem zajdzie fundamentalna przemiana. Czy wyjdzie z tego silniejszy, czy słabszy, przypuszczalnie już nigdy nie będzie tym samym Matthew Corbettem, którym był przed rozwinięciem odrażającej znajomości z panem Slaughterem. Przejściem szlakiem zbrodni niemieszczących się w głowie lekko upierzonego żółtodzioba (według Hudsona Greathouse'a), napędzanego monstrualnymi wyrzutami sumienia. Imponująco wnikliwy, dogłębnie poruszający portret psychologiczny człowieka tonącego w żalu, nie bez powodu obwiniającego się za makabryczny rozwój wydarzeń. Rutynowane zlecenie nieoczekiwanie dla Matthew przekształca się w zażartą walkę o jego nieśmiertelną duszę. Łamanie kołem sfery wewnętrznej głównego bohatera serii, która jak czytamy w posłowiu do „Pana Slaughtera” miała łączyć „historie kryminalne typowe dla Sherlocka Holmesa, akcję rodem z powieści i filmów o Jamesie Bondzie, dziwacznych złoczyńców z Dicka Tracy'ego i atmosferę z kostiumowych filmów grozy wytwórni Hammer z lat pięćdziesiątych, zainteresowanie [autora] amerykańską historią i powieściami detektywistycznymi”. Ogromne wyzwanie psychiczne Matthew Corbetta, niewprawnego tropiciela niepowstrzymanie podążającego za największym zwyrodnialcem, jakiego dotąd widział. Zdolnego detektywa zdruzgotanego widokiem chłopca mężnie trzymającego swego cierpiącego przyjaciela w pobliżu obleganego przez ospale poruszające się, bo przeżarte, muchy, martwego ciała jednej z nielicznych osób, które okazały chrześcijańskie miłosierdzie temu zahartowanemu w bojach dziecku. „Ma przetrącony grzbiet […] Ale trzymam go. Cały czas go trzymam […] Jest moim przyjacielem”. Prostota tego wyznania obaliła moje mury obronne - autentycznie wyciskająca łzy z oczu... rozgrzewka sadysty. W moim poczuciu Robert McCammon w „Panu Slaughterze” zdecydowanie bardziej zbliżył się do stylistyki współczesnych arthouse horrorów/thrillerów (przypomniały się takie późniejsze dzieła, jak „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, „Koko-di Koko-da Johannesa Nyholma i „Goście” Christiana Tafdrupa) aniżeli ubiegłowiecznych slasherów, co sprawca tej przeraźliwie zimnej eksplozji przemocy sugerował w niektórych wywiadach. Kliniczna makabra i obcość emanująca z przedstawiciela naszego gatunku. Matthew Corbett dla wygody psychicznej może sobie nazywać Tyranthusa Slaughtera potworem, ale w głębi ducha zdaje sobie sprawę, iż ścigane przez niego stworzenie jest jego bliźnim. Nie odżegnuje się od winy, nie szuka usprawiedliwień (prędzej wyolbrzymia swój udział w upiornej działalności pana Rzeźni), nie broni przed niewygodną prawdą na swój temat (przyznaje do błędu, którego skutków niepodobna odwrócić i skaz charakteru, których jeszcze może się pozbyć), ale desperacko opędza się od prawdy o ściganym przezeń drapieżniku. Łatwiej zdehumanizować Slaughtera, niż przyjąć do wiadomości, iż tak nieczuła istota to istota ludzka. Dlaczego Bóg na to pozwala? Dlaczego nie interweniuje, gdy zło wcielone przelewa krew niewinnych? Kryzys nie tylko tożsamości, ale i wiary Matthew Corbetta w bezkompromisowym starciu z niepospolitym przestępcą.

Powieść niebiorąca jeńców. Bezlitosne studium zła tkwiącego w człowieku. O niewyczerpanych pokłady okrucieństwa i nieprzewidzianych skutkach pospolitych żądz. Mocny thriller psychologiczny osadzony w realiach historycznych. Miażdżąca historia przemocy. Coś dla fanów „Milczenia owiec” Thomasa Harrisa i „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Szkopuł (e tam, sama przyjemność) w tym, że znajomość poprzednich tomów jest wymagana, a przynajmniej ja radziłabym nie zabierać się za „Pan Slaughtera” Roberta McCammona bez uprzedniego rozeznania w wydarzeniach z nieodległej przeszłości bystrego detektywa z Ameryki kolonialnej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Idź do oryginalnego materiału