Sierpień
1991. Weteran wojny wietnamskiej ze zdiagnozowaną białaczką i
guzem mózgu, czterdziestodwuletni Dan Lewis Lambert zamieszkały w
Shreveport w Luizjanie, zostaje poinformowany o przejęciu przez bank
najdroższej mu ruchomości, samochodu marki Chevrolet pick-up,
rocznik 1990, z powodu nieprawidłowości w historii kredytowej oraz
bieżących zaległości w spłacie pożyczki. Lambert ma
niezwłocznie zdać kluczyki, dowód rejestracyjny i pozostałe
dokumenty w lokalnym oddziale First Commercial Bank, mężczyzna
stawia się jednak z zamiarem wynegocjowania wstrzymania egzekucji
komorniczej przynajmniej na tydzień. Spotkanie z nowym szefem działu
kredytów, nieprzejednanym Emorym Blanchardem, kończy się
tragicznie. Dan Lambert staje się człowiekiem pilnie poszukiwanym
przez policję, niebezpiecznym przestępcą wartym piętnaście
tysięcy dolarów. Flint Murtaugh, doświadczony łowca nagród,
jeden z najcenniejszych nabytków kolekcjonera odmieńców nazwiskiem
Smoates, przyjmuje zlecenie schwytania Lamberta, nie wiedząc, że
tym samym skazuje się na towarzystwo sobowtóra Elvisa Presleya,
drażniąco gadatliwego Pelvisa Eisleya, nadmiernie przywiązanego do
rozszczekanej buldożki Mamy kompletnego amatora w skrajnie
niebezpiecznej branży polowań na skórki.
|
Okładka książki. „Bagno”, Vesper 2024
|
Po
zakończeniu pracy nad „Boy's Life” (pol.
„Magiczne lata” aka
„Chłopięce lata”), powieścią, która miała być typowym
kryminałem, ale wyewoluowała w coś bardziej złożonego -
egzystencjalny, nostalgiczny utwór czarodziejski - amerykański
powieściopisarz od przełomu lat 70. i 80. XX wieku zaszufladkowany
jako autor horrorów, Robert Rick McCammon, przekazał tekst oficynie
Pocket Books - z którą miał umowę na dwie książki - z
przekonaniem, iż powierza jej najlepsze ze swoich dotychczasowych
dzieł. Czekał na telefon zachwyconego redaktora, ale usłyszał:
„Rick, tak naprawdę nie rozumiemy tej książki i nie sądzimy,
by Twoi czytelnicy ją zrozumieli. Chcemy, żebyś wrócił do tego,
co pisałeś wcześniej, do kryminału”. Zawiedziony redaktor
zwrócił uwagę na ryzyko utożsamienia głównego bohatera „Boy's
Life” z autorem. Tłumaczył, iż czytelnicy najpewniej pomyślą,
iż spisał własną historię, a McCammon nie pojmował, dlaczego
widzi w tym problem. Nazajutrz przybity pisarz pojawił się w
nowojorskiej siedzibie Pocket Books, by zawalczyć o wydanie, jak
naiwnie sądził, powieści, która przed fachowcami sama powinna się
obronić. Dotąd McCammon żył w absolutnym przekonaniu, że
wydawcy, redaktorzy i wszyscy inni działający w biznesie książkowym
są bogami literatury, iż potrafią rozpoznać wartościowe dzieło.
Nadał uważał, iż stworzył coś wyjątkowego, a na pewno
przewyższającego wszystko, co dotąd napisał, a rzekomi bogowie
świata literatury nie rozumieli jego wizji. Upadła wiara McCammona
w bogów przemysłu książkowego i zapamiętał to jako druzgocący
cios. Przyjaźń z ludźmi z Pocket Books przetrwała, ale wybitny
prozaik z Alabamy przez jakiś czas był na nich tak wściekły, że
aż... wszedł w „Bagno”.
Najpierw
nie chcieli „Boy's Life”, a później zażyczyli sobie „Boy's
Life 2”. „Bogowie” okrutnie się pomylili, a „zwykły”
śmiertelnik od początku miał rację. Sukces mimo znikomej promocji
- arcydzieła Roberta McCammona z 1991 roku, pierwszego wydania
jednej z jego najważniejszych powieści, laureatki Bram Stoker Award
i World Fantasy Award. Sukces, który stał się zarzewiem zupełnie
nowej śpiewki w literackiej karierze McCammona. Od jego debiutu w
1978 roku, powieści grozy pt. „Baal”, wydawcy i redaktorzy
zwykle zaczynali „koncert życzeń” od horroru. Umowa z Pocket
Books zobowiązywała autora zdumiewająco (dla Pocket Books) dobrze
przyjętej, dochodowej powieści do przekazania jeszcze jednego
niekrótkiego utworu. Namawiali McCammona do kucia żelaza, póki
gorące – chcieli tomu drugiego„Boy's Life”, ale w tamtym
czasie autor między innymi genialnych „Swan Song” (pol.
„Łabędzi śpiew”) i „Usher's Passing” (oryg.
„Dziedzictwo Usherów”),
nie miał za grosz zaufania do sequeli; nie zamierzał tracić czasu
na tworzenie czegoś, co najpewniej zostanie uznane za niedorównujące
oryginałowi. Poza tym miał już pomysł na książkę – coś
zupełnie innego od „Boy's Life”. A gdy przedstawił go ludziom z
Pocket Books, usłyszał: „Nie, możesz zrobić tylko jedną
rzecz [„Boy's Life 2”]. Nie chcemy, żebyś robił coś
innego”. Chyba iż powieść grozy. I tak wrócono do starej
śpiewki: „Dlaczego nie robisz horrorów? To dzięki nim
wyrobiłeś sobie nazwisko!”. I miarka się przebrała. Robert
McCammon miał serdecznie dość spełniania oczekiwań innych –
skoro nie pozwalano mu iść własną drogą, rozwijać się jako
pisarz, to nie będzie już pisarzem. W pierwszym zdaniu datowanej na
czerwiec 2008 roku przedmowy do „Gone South” (pol. „Bagno”),
powieści pierwotnie wydanej w 1992 roku, McCammon uprzedza, iż ten
utwór „zrodził się z czarnej rozpaczy”. Ostatnia
publikacja wpędzonego w depresję wszechstronnego (gatunkowo)
literata przed pozorną dziesięcioletnią przerwą w spełnianiu
swego powołania. Tak naprawdę Robert McCammon wykorzystał ten czas
na „podróż duchową”, przemianę, którą przypieczętował
długą historią rozgrywającą się w XVII wieku, pierwotnie wydaną
w 2002 roku pod nazwą „Speak the Nightbird” (pol.
„Zew nocnego ptaka”) pierwszą częścią serii z Matthew Corbettem, ale pisaną
z myślą o samodzielnej powieści. Polska premiera gehenny Dana
Lamberta, cieśli z Luizjany, nastąpiła dopiero w 2024 roku, ale
zniecierpliwionych fanów twórczości pana McCammona tak cudowna
edycja, godna talentu Wielkiego Literata z Alabamy, powinna ugłaskać.
Kolejne dzieło sztuki oficyny Vesper – twarda oprawa (olśniewająca
kolorystyka na zewnątrz; wewnątrz większe - rozciągnięcie na
pierwszą i ostatnią stronę - ilustracje czarno-białe), jak
zawsze, imponująco zaopiekowana przez Macieja Kamudę (projekt
okładki); staranne tłumaczenie Macieja Grabskiego i Marii
Grabskiej-Ryńskiej.
|
Okładka książki. „Gone South”, Gallery Books 2008
|
Powieść
urodzona w kryzysie psychicznym. Zarażona okropnymi emocjami
targającymi rodzicem. Palącym gniewem, głęboką frustracją,
rozpaczliwą bezsilnością, bezbrzeżnym smutkiem, intensywnym
poczuciem beznadziei. „Życie nie miało sensu; było labiryntem
wzniesionym na podstawie rzutów kostką, a on, Arden, łowcy nagród
i w ogóle cała ludzkość miotali się w nim po omacku, waląc w
ściany”. Taka myśl w końcu zakotłuje się w głowie
głównego bohatera „Bagna” Roberta McCammona. Bohatera
tragicznego, bo stworzonego (poniekąd) na obraz i podobieństwo
swego stwórcy. Protagonisty obarczonego negatywnymi przekonaniami
człowieka, który miał dość. Przelała się czara goryczy na Dana
Lamberta, Bogu ducha winnego Amerykanina z nader skromnymi
potrzebami. Pogodził się z białaczką, pogodził z tykającą
bombą w głowie (guz mózgu, na wycięcie którego nie wyraził
zgody z powodu ryzyka utraty czucia w prawej połowie ciała) i jakoś
radził sobie z demonami bezsensownej wojny i skutkami recesji.
Wiedział, iż sprawcom tego ostatniego ambarasu włos z głowy nie
spadł (jak zawsze), ale w przeciwieństwie do wielu innych ofiar
bogaczy (w dalszym ciągu, jak gdyby nigdy nic, bogacących się i
pewnie śmiejących z „głupich roboli właśnie zdychających z
głodu”), ciężko pracujących ludzi, którzy nagle wylądowali na
bezrobociu, nikomu nie złorzeczył, nie żalił się na swój marny
los, nie narzekał na piękne odwdzięczenie państwa za traumatyczną
służbę w Wietnamie. Ze spokojem znosił bajeczki „prezydenckiego
guru od ekonomii twierdzącego, iż recesja się skończyła i iż do
świąt wszyscy będą żyli jak pączki w maśle”. Jego dobry
kolega nie powstrzymywał się od ironicznych uwag - „Taaa,
sprawy z całą pewnością mają się coraz lepiej, co nie? Jasne!
Szkoda tylko, iż zapomnieli o tym powiedzieć ludziom”
(idealne podsumowanie niekończących się polityków bajek z mchu i
paproci - brawo, panie McCammon!) - Dan jednak nie dawał się
wciągać w dyskusje o kłamstwach i innych zbrodniach z szerokimi
uśmiechami na pucołowatych twarzach popełnianych przez
niekompetentnych, leniwych i wyjątkowo pazernych, niestety,
bliźnich. A już na pewno nigdy nie wyciągnął ręki po zapomogę.
Kilkukrotnie wnioskował w banku o prolongatę terminu płatności –
tylko tyle. Bez walki stracił żonę, syna, stałą posadę, zdrowie
i pewnie spory kawał życia (podejrzewa, iż starości nie doczeka
przez wojenne piekło, którego bynajmniej nie próbował uniknąć,
z dumą włączył się w szaleństwo Wuja Sama, bo był - i pozostał
– patriotą), ale samochodu, na swoje nieszczęście, tak łatwo
odpuścić ani myślał. Powinien był dać się systemowi oskubać
do reszty, do ostatniej koszuli. Taka rola szarych obywateli –
harować, płacić podatki i umrzeć w skrajnej biedzie. Gdyby
protagonista „Bagna” wcześniej porzucił wszelką nadzieję,
pewnie skończyłby w rynsztoku, ale na pewno z czystszym sumieniem.
Zbyt dołujące? Nikt nie obiecywał, iż będzie przyjemnie. Wręcz
przeciwnie, bo opowieść, która zaczyna się od słów „nadeszły
upały i w powietrzu czuć było swąd płonących dzieci”
raczej nie zapowiada się hurraoptymistycznie. Raczej;) Z drugiej
strony, w tej bezdennej studni rozpaczy, w którą autor „Bagna”
wpadł dziesiątki lat temu, mimo wszystko utrzymało się jakieś
światełko. Jasna Panna Roberta McCammona. Symbol nadziei. Mityczna
uzdrowicielka obsesyjnie poszukiwana przez dwudziestosiedmioletnią
Arden Halliday, pojętną uczennicę próżnego społeczeństwa.
Mówią: nie oceniamy ludzi po wyglądzie zewnętrznym. Mówią:
liczy się wnętrze. Hipokryci. Arden już w dzieciństwie
dowiedziała się, jak to wygląda w praktyce. Podobnie łowca
nagród, którego spokojnie mógłby stworzyć David Cronenberg.
Flint Murtaugh postrzega siebie jako wybryk natury, część kolekcji
„wariata z upodobaniem do odmieńców”, trofeum swego
pracodawcy Smoatesa, któremu zawdzięcza wyciągnięcie z cyrku (tak
zwane pokazy dziwolągów; rozrywka słusznie miniona). Dla
niewtajemniczonych, Flint jest samotnikiem z lekką słabością do
hazardu, a w rzeczywistości nałogowcem z długami, którego
największym i prawdopodobnie nieziszczalnym marzeniem jest zaznanie
w życiu choć minuty zupełnej prywatności. Myślał, iż gorzej
być nie może, ale, jak powszechnie wiadomo, życie lubi zaskakiwać.
Klonem króla rock'n'rolla. Gadułą uzależnioną od śmieciowego
jedzenia i maślanki, która nigdzie nie rusza się bez „zapchlonego
kundla”. Przeklęty Pelvis Eisley i jego bezcenna Mama.
Człowiek bojący się być sobą, który ma tylko psa. Strasznie to
smutne, ale nie dla Flinta. „Trzyręki bandyta” nie jest jakąś
wrażliwą panienką, tylko prawdziwym zawodowcem, zimnokrwistym
draniem(?), który niejedną skórkę już złapał, nie oczekujmy
więc, iż uroni choć łzę nad niechcianym uczniem, w odróżnieniu
od niego znającym (aż za dobrze) smak samotności. „Bagno”
Roberta McCammona to thriller drogi – mocno wymagający pościg
oryginalnych łowców nagród (nutka body horroru, trochę
więcej humoru) i biednego, słusznie przerażonego pieska oraz
potwornie ciężka przeprawa „osoby niepoczytalnej, uzbrojonej i
ekstremalnej niebezpiecznej” (wizerunek kreowany przez media),
któremu nadzieję być może przywróci młoda kobieta zafiksowana
na punkcie niestarzejącej się cudotwórczyni z bayou. Czyli
zmierzamy na mokradła w Luizjanie, pełne aligatorów, jadowitych
węży i społecznych wyrzutków. Szalenie obrazowe, żywe opisy
krajobrazu. Mrocznego, dusznego... i pokrzepiającego.
Przywracającego wiarę w cuda.
Depresyjna
historia Roberta McCammona. Niepermanentnie mroczna, ale nie
poleciłabym rozglądającym się za lekturą na poprawę nastroju.
„Bagno” to powieść wykuta w ogniu psychicznej męki i to się
czuje. Książka ociekająca pesymizmem, chmurna, gniewna, ale wbrew
pozorom nieplanująca utopić czytelnika w cuchnącym bayou.
Ekscytująca na swój wyjątkowy sposób. Żywiołowy ponurak. Nie
byle co.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu