[Recenzja] Neil Young - "Mirror Ball" (1995)

pablosreviews.blogspot.com 3 dni temu


Nie jest to może współpraca, do jakiej koniecznie musiało dojść, ale też chyba nikogo ta kooperacja nie zdumiała i nie powinna dziwić. Bez Neila Younga, nazwanego przez media ojcem chrzestnym grunge'u - z pewnością nie byłoby Pearl Jam jaki znamy. Muzycy zespołu wielokrotnie zresztą podkreślali swoje uwielbienie dla Kanadyjczyka, a inspirację tę doskonale słychać w ich twórczości. Natomiast bez Pearl Jam - czy też ogólnie sceny grunge - Young mógłby dalej błądzić muzycznie, jak miało to miejsce w poprzedniej dekadzie. Nagranie przez nich wspólnego albumu należy uznać za całkiem logiczny, naturalny krok. I co więcej, "Mirror Ball" jest jedną z bardziej udanych pozycji w ich dyskografiach. W przypadku Pearl Jam może to być choćby podium, u Younga - raczej druga połowa Top 10.

Neil Young i Pearl Jam poznali się już na początku dekady. W 1992 roku po raz pierwszy wystąpili na jednej scenie, choć osobno, podczas koncertu z okazji 30-lecia kariery Boba Dylana. Kanadyjczyk był pod takim wrażeniem zespołu, iż w kolejnym roku zabrał go jako support na własną trasę. Do zaciśnięcia więzi doszło na początku 1995 roku, gdy najpierw Young poprosił Eddiego Veddera, by właśnie on wprowadził go do Rock and Roll Hall of Fame, a zaledwie kilka dni później Pearl Jam zaprosił go do zagrania na specjalnym koncercie na rzecz praw aborcyjnych. Young, wsparty przez Crazy Horse, wykonał wówczas m.in. dwie premierowe kompozycje: "Song X" i "Act of Love", powtórzone potem na "Mirror Ball". Podczas tej drugiej na scenie dołączyła do niego grupa z Seattle. Oba te utwory w tekstach poruszają temat aborcji.

Czytaj też: [Recenzja] Neil Young - "Harvest Moon" (1992)

Zdanie zespołu w tej kwestii było jasne: nie minęło wiele czasu od występu w programie MTV Unplugged, podczas którego Vedder wypisał sobie na ręce hasło pro-choice. Pogląd Younga był bardziej złożony. Nie jest to łatwy temat do bezpośredniej konfrontacji - przyznawał w jednym z ówczesnych wywiadów. Ludzie, którzy mówią, iż istoty ludzkie nie powinny mieć prawa pozbawiania życia - mają rację. Nie można odrzucać tego argumentu. Ale pozostało rzeczywistość. Jest idealizm i rzeczywistość, te dwie rzeczy muszą się połączyć, ale zawsze pojawiają się poważne problemy, gdy to się dzieje. W przededniu czwartej rocznicy orzeczenia Trybunału Przyłębskiej w tej sprawie mogę dodać, iż właśnie tej rzeczywistości nie wzięto w ogóle pod uwagę, myśląc tylko o ideologii oraz spodziewanych korzyściach politycznych. Niestety, po roku od wyborów dostęp do legalnej, bezpiecznej i zgodnej z wiedzą medyczną aborcji wciąż jest utrudniony.

Niedługo po tym występie, w styczniu 1995 roku, muzycy weszli razem do studia, by zarejestrować album "Mirror Ball". W nagraniach uczestniczył nie tylko cały ówczesny skład Pearl Jam - gitarzyści Stone Gossard i Mike McCready, basista Jeff Ament, bębniarz Jack Irons i udzielający się tu głównie w chórkach Vedder - ale także stały współpracownik grypy Brendan O'Brien, odpowiedzialny przede wszystkim za produkcję, choć także za część partii instrumentalnych. Nie da się jednak ukryć, iż Neil podczas tej sesji potraktował Pearl Jam tak samo, jak zawsze traktował Crazy Horse czy The Stray Gators: nie jak pełnoprawnych partnerów, a zespół wspierający. Płytę postanowił sygnować samodzielnie swoim nazwiskiem, a selekcję materiału przeszły wyłącznie jego kompozycje. Jednie pod "Peace and Love" podpisany jest także Vedder.

Czytaj też: [Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

Dwa zarejestrowane podczas tej samej sesji utwory napisane i zaśpiewane przez wokalistę Pearl Jam wydano osobno, na singlu "Merkin Ball" - sygnowanym z kolei wyłącznie nazwą zespołu, choć nagrano je w niepełnym składzie, bez Gossarda i McReady'ego, a jeden z nich także bez Amenta, za to oba z udzialem Younga. Pominięcie ich na albumie okazało się słuszną decyzją. Pomimo składu, w jakim je nagrano, bliżej im do twórczości zespołu - i to raczej tej po "Vitalogy". "I Got Id", znany też jako "I Got Shit", ma choćby przyjemne ostrzejsze części z natchnionym głosem Veddera oraz niezłą solówką Younga, ale spokojniejsze momenty wypadają nudnawo i zamiast wzmacniać dynamikę, raczej osłabiają siłę utworu. "Long Road", wzbogacone partią Neila na organach, to już w całości takie anemiczne, smętne granie, które pasowałoby na "No Code", ale nie na "Mirror Ball".

Ten album to bowiem niemal wyłącznie hardrockowy czad. Uspokojenie przynoszą przede wszystkim dwie około-minutowe miniatury, z Youngiem śpiewającym wyłącznie do własnego akompaniamentu organów. "What Happened Yesterday" można by choćby pominąć, jako nieistotny przerywnik. Ale już finałowy "Fallen Angel" to bardzo ładne zwieńczenie płyty, ciekawie łączące melodyjny, emocjonalny śpiew z niemal dronową warstwą instrumentalną. Cała reszta albumu to już granie bardziej dynamiczne, na ogół pełne energii, o zadziornym, grunge'owo przybrudzonym brzmieniu. O ile liderowi udało się stłamsić kompozytorskie ambicje muzyków Pearl Jam (z korzyścią dla całości), to wykonawczo instrumentaliści już całkiem mocno zaznaczają swoją obecność, nie ograniczając się do naturalnego akompaniamentu. I dzięki temu brzmi to jak prawdziwie zespołowe granie, czego trochę brakuje na innych studyjnych płytach Younga, na których to błyszczy niemal wyłącznie on sam.

Czytaj też: [Recenzja] Neil Young + Crazy Horse - "Ragged Glory" (1990)

Moje ulubione fragmenty "Mirror Ball" to zniekształcona przesterowanymi brzmieniami szanta "Song X", najbardziej chwytliwy w tym zestawie "I'm the Ocean" (tę samą melodię wykorzystano w "Fallen Angel"), a zwłaszcza "Peace and Love", wyróżniający się jakby jamowym luzem, bardzo fajnymi wejściami organów oraz jedynymi na płycie fragmentami z Vedderem w pierwszoplanowej roli. Całkiem przyjemnie wypadają także zwarty "Act of Love", zatopione w niemal shoegaze'owym hałasie "Big Green Country" i "Throw Your Hatred Down", bliższy klasycznego hard rocka "Downtown" oraz wolniejszy, wzbogacony pianinem O'Briena "Scenery", być może najlepiej łączący doświadczenia Younga i Pearl Jam. Nie przekonuje mnie tylko bardziej stonowany, banalny melodycznie "Truth Be Known". Pominięcie go wraz z "What Happened Yesterday" skróciłoby album o pięć minut, co zdecydowanie przydałoby się w przypadku tego 55-minutowego, a nieszczególnie urozmaiconego wydawnictwa. Skróciłbym je choćby jeszcze bardziej, ale nie bez problemu, co stąd jeszcze odrzucić.

Udały się Youngowi powroty z Crazy Horse ("Ragged Glory"), a zwłaszcza ze Stray Gators ("Harvest Moon"), jednak to wspólne granie z Pearl Jam wniosło nową jakość do jego twórczości. Chyba po raz pierwszy od czasu grania w Buffalo Springfield - przynajmniej w studiu - nie brzmi, jakby przewodził grupie sesyjnych muzyków, a był częścią dobrze zgranego zespołu. Niestety, kooperacja nie trwała długo. Po wydaniu "Mirror Ball" odbyła się tylko krótka trasa koncertowa, łącznie jedenaście występów (bez udziału Veddera, ale z O'Brienem na klawiszach). Potem Young i Pearl Jam poszli w swoje strony i z rzadka udawało im się stworzyć coś na tym poziomie.

Ocena: 8/10



Neil Young - "Mirror Ball" (1995)

1. Song X; 2. Act of Love; 3. I'm the Ocean; 4. Big Green Country; 5. Truth Be Known; 6. Downtown; 7. What Happened Yesterday; 8. Peace and Love; 9. Throw Your Hatred Down; 10. Scenery; 11. Fallen Angel

Skład: Neil Young - wokal, gitara, organy; Stone Gossard - gitara; Mike McCready - gitara; Jeff Ament - gitara basowa; Jack Irons - perkusja; Brendan O'Brien - pianino, gitara, dodatkowy wokal; Eddie Vedder - wokal (8), dodatkowy wokal
Producent: Brendan O'Brien


Idź do oryginalnego materiału