Recenzja: „Emilia Pérez”

kulturaupodstaw.pl 15 godzin temu

Francuski weteran kina, Jacques Audiard być może miał dobre intencje. Chciał oddać głos niedoreprezentowanym na ekranie osobom transpłciowym, którym w przeszłości najczęściej przyszło grać ofiary transfobii i/lub morderstw, obiekty żartów, a jeżeli ich portret był pozytywny, stawały się barwnym tłem lub przyczyniały się do gloryfikacji akceptującego bohatera lub bohaterki. Tymczasem w „Emilii Pérez” tranzycja miała być źródłem siły.

fot. materiały prasowe „Emilia Pérez”

Reżyser chyba zapomniał, iż dobre chęci to nie wszystko.

Audiard mógł też wyczuć temat – „modny”, nośny, bo choć niesłusznie – polaryzujący, i dla splendoru cynicznie go wykorzystać. A żeby nie było zbyt prosto, postanowił podkręcić zarówno fabułę filmu, jak i jego gatunek. Tym razem motywacje są tu drugorzędne, bo w obu przypadkach otrzymujemy podobny wynik – film bez głębi, pełen krzywdzących uproszczeń, który bazuje na wyobrażeniach cispłciowego mężczyzny na temat bycia trans. Wisienką na tym skwaśniałym torcie są źle napisane i wyśpiewane piosenki, topornie wplecione w scenariusz, niesłużące podkreśleniu ukrytych fabularnych znaczeń, a pojawiające się jedynie, by podkręcić show. To nie musical. To karykatura.

Prawniczka i narkotykowa bosska

Prawniczka, Rita Mora Castro (dobra Zoe Saldaña), jest równie błyskotliwa, co sfrustrowana. Pisze przemówienia sądowe znanemu adwokatowi w sprawach z jej punktu widzenia moralnie wątpliwych. Na początku pomaga oczyścić z zarzutów mężczyznę, którego uważa za winnego zabójstwa żony. Swą złość na niesprawiedliwość, tak innych, jak i swoją, wyśpiewuje w scenie na ulicy. Tańczy wśród choreograficznie rozedrganego tłumu przechodniów, a z jej ust padają słowa o „sprawiedliwości na sprzedaż” i „sądzie twojego sumienia”, od których siermiężności z zażenowania cierpnie skóra.

fot. materiały prasowe „Emilia Pérez”

Na szczęście jej ambicjonalne podejście do zawodu nie pozostaje niezauważone.

Szef(owa) kartelu narkotykowego, Manitas Del Monte (Karla Sofía Gascón) daje jej propozycję nie do odrzucenia („Usłyszeć, to zaakceptować” – grozi bohaterce). Niczym postać z baśni, oferuje Ricie wielkie bogactwo bezpiecznie przechowywane na koncie szwajcarskiego banku w zamian za zorganizowanie dla niej korekty płci oraz pomoc w upozorowaniu własnej śmierci. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, łącznie z Manitasa dziećmi i żoną Jessi (okropna Selena Gomez).

Początkowo Rita jest asystentką Del Monte. Lata po świecie na spotkania z chirurgami i ich słowa skrzętnie zapisuje w notesie (sic!).

fot. materiały prasowe „Emilia Pérez”

Odwiedza klinikę w Bangkoku, by wypytać o to, co Rita bez ustanku nazywa „operacjami zmiany płci” i co specjaliści powinni od razu poprawić. Natomiast nikt tutaj (ani później) nie bawi się we współczesną terminologię „uzgodnienia płci”. Wizycie towarzyszy już niesławny numer musicalowy z obandażowanymi osobami śpiewającymi: „Waginoplastyka!”, „Tak!”, „I falloplastyka!”, „Tak, tak!”. Następnie Rita konsultuje się z chirurgiem w Tel Awiwie. Ten w fatalnym utworze odradza Ricie robienie biznesu z Manitasem, ostrzegając, iż sam pracuje nad ciałem, ale „nigdy nie naprawi duszy”. Bohaterka odśpiewuje mu: „Zmieniając ciało, zmienisz społeczeństwo. Zmieniając społeczeństwo, zmieniasz duszę, a przez to zmienisz społeczeństwo i w końcu zmienisz całą resztę”. Tak oto dwie osoby cis hetero debatują nad etyką transpłciowości bez udziału osoby trans. Od tej chwili „Emilia Pérez” staje się pokracznym (bo pełnym błędów i uproszczeń) moralitetem.

Dr Jekyll i pan Hyde

fot. materiały prasowe „Emilia Pérez”

Skoro Manitas „nie chce” być mężczyzną, tylko kobietą, jak wielkie to musi być wyrzeczenie? – zdaje się pytać Audiard. Tranzycja rozgrzesza bohaterkę i jest powodem jej odkupienia. Manitas, już po zabiegach, wraca jako tytułowa Emilia Pérez (wciąż grana jest przez Gascón, tym razem bez męskiego makijażu; aktorka zrobiła trans coming out w 2018 roku). Staje się filantropką, szefową charytatywnej fundacji, która poszukuje ofiar popełnionych zbrodni, również – a może przede wszystkim – na zlecenie samej Pérez. Osoba trans jest jak dr Jekyll i pan Hyde. Gdy przechodzi tranzycie, staje się aniołem, który tylko w chwilach największej złości zmienia się w potwora (Emilia mówi wtedy niskim głosem Manitasa – coś okropnego).

Reżysera interesuje jego wizja rzeczywistości, a nie wykreowane przez siebie postaci.

fot. materiały prasowe „Emilia Pérez”

W nosie ma złożoność relacji (chociażby stosunek Rity do Emilii, gdy zaczynają ze sobą na nowo współpracować) albo wewnętrznego życia bohaterek (np. jak Emilia ma się sama z sobą po tranzycji?). Scenariusz musi pędzić do przodu, do (niemal) wniebowstąpienia. Po drodze wątki gubią się, by zniknąć na dobre lub ponownie się pojawić. Sceny sklejone są z grubsza, ewentualnie podzielone kolejnym pretensjonalnym utworem. Podobno Audiard inspirował się telenowelą. I faktycznie jest tu coś z szaleństwa tego gatunku, ale znowu – użytego machinalnie, gdy zabrakło pomysłu, albo gdy reżyser sobie przypomniał, iż przecież w musicalu to może sobie pozwolić. Za mało szaleństwa, za dużo transfobii i koniunkturalizmu.

Idź do oryginalnego materiału