Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak można oglądać wyłącznie kino artystyczne albo wyłącznie niskobudżetowe filmy akcji. Czy maraton Trzech kolorów Kieślowskiego przeplatany mordobiciami z Cynthią Rothrock musi być jak jedzenie ogórków kiszonych z czekoladą? Uważam, iż nie, a Radiowóz jest tego najlepszym dowodem, ponieważ łączy te dwa światy pod jednym tytułem.
Fabułę filmu Jona Wattsa można streścić w jednym zdaniu – dwóch znudzonych chłopców kradnie radiowóz, a szeryf za wszelką cenę chce go odzyskać. Minimalna treść odpowiada oszczędnej formie. Kilka pierwszych ujęć to panorama typowego amerykańskiego miasteczka, opustoszałe ulice, podwórka, pole i niebo wypełniające niemal połowę kadru.
Kto by pomyślał, iż autor Klauna ma tak znakomite oko. Przez kolejne minuty Travis i Harrison wtapiają się w tę odległą perspektywę. Szlajają się bez celu, szukając jakiejkolwiek rozrywki i prowadząc uwiarygodniające ich jako młodych buntowników rozmowy. Po kwadransie można by uwierzyć, iż jest to jedna z wielu melancholijnych historii o dorastaniu, odkrywaniu własnej tożsamości i niezrozumieniu dorosłych. Wtedy wkracza Kevin Bacon. Nie będę silił się na obiektywną opinię o jego aktorstwie, ten facet od lat zdumiewa mnie swoimi kreacjami i choćby kiedy wciela się w jednoznacznie pozytywną postać, coś w jego aparycji nie pozwala pozbyć się podejrzeń, iż lada moment przebudzi się i powyrzyna resztę obsady (przed kamerą lub poza nią). Zaliczył kilka drobnych wpadek w karierze, ale w porównaniu z Johnnym Deppem czy Robertem De Niro może poszczycić się równym i imponującym dorobkiem rozciągającym się na ponad trzy dekady.
Rola szeryfa Kretzer jest natomiast jednym z najznakomitszych osiągnięć Kevina Bacona.
Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typowym gliniarzem występującym w filmach klasy B. Zakopuje czyjeś zwłoki, w domu trzyma narkotyki, oszukuje współpracowników, a kiedy przemawia do dzieci sympatycznym tonem, zdaje się oszacowywać, gdzie najlepiej będzie wbić im nóż. Tacy zwykle wszystko mają pod kontrolą, okoliczna ludność kłania się im w pas, a sklepikarze płacą pokaźne daniny.
Na szczęście postać Bacona okazuje się nie być jednym z nich, ponieważ otaczający go świat nie jest uwspółcześnionym dzikim zachodem, ale codziennością każdego z nas, a tu choćby najwięksi twardziele nie mogą czuć się nietykalni. Kretzer nerwowo szuka rozwiązania trudnej sytuacji, nieustannie balansując na granicy wpadki. Nie jest pozbawionym emocji robotem, który krok po kroku wypełnia założenia obranego planu. Z każdą minutą popada w coraz większy obłęd, jak każdy przeciętny człowiek, którego przyszłość staje się poważnie zagrożona. Poczułem to napięcie, Bacon nie tylko wygenerował je na planie, ale również zaszczepił widzowi za pośrednictwem ekranu.
W obsadzie znalazło się dosłownie kilka osób, w tym małolaty bez filmowego doświadczenia. Dzieci często grają aktorów grających postacie zamiast wczuć się bezpośrednio w rolę i choćby o ile film robi dobre wrażenie, to bywa, iż konieczne jest przymrużenie oka (na przykład w Lśnieniu). Inna wersja to słodziak-mądrala typu Macaulay Culkin albo Haley Joel Osment, którego braki warsztatowe maskowane są dużymi oczami i „zabawnymi” odzywkami. Młodzian symulujący chorobę w nadziei na uniknięcie klasówki z majzy to zwykle oscarowa kreacja, gorzej wychodzi dostosowanie się do cudzego scenariusza, wskazówek reżysera i pracy kamery. James Freedson-Jackson i Hays Wellford przełamują jednak tę regułę, łatwo uwierzyć, iż są najlepszymi kumplami także poza planem filmowym. Nie są zaledwie szczyptą cukru w gorzkim świecie dorosłych, budują napięcie z nie mniejszym powodzeniem niż maestro Bacon, a ich zabawy z bronią wywołują większe napięcie niż leśne podchody zamaskowanego mordercy w sztampowym slasherze.
Radiowóz to jednocześnie przestronny pejzaż mieściny gdzieś na końcu świata i pierwszorzędny thriller z gęstą atmosferą, w którym pozostaje wiele niedopowiedzeń. To nie jest jeden z tych filmów, w których tuż przed napisami serwuje się obszerną retrospekcję w celu wyjaśnienia kulisów całej intrygi i ograbienia widza z własnej interpretacji. Jon Watts serwuje ucztę zarówno dla zmysłu estetycznego, jak i atawistycznej potrzeby rozrywki. Do mnie trafia to od pierwszej do ostatniej sekundy.