Twist goni twist, tempo jest szybkie, a stawki wysokie. Znacie to, bo „Rabbit Hole” nie różni się szczególnie od innych podobnych sobie produkcji. Czy w takim razie warto oglądać?
Wiecie, na czym polega korporacyjne szpiegostwo? Ja też mogłem się tylko domyślać, dopóki pierwsze minuty „Rabbit Hole” nie uzmysłowiły mi, iż żyłem w nieświadomości. Bo okazuje się, iż szpieg w świecie finansjery to nie byle gryzipiórek, a raczej miks matematycznego geniusza z Jamesem Bondem. Taki, co to zaplanuje wszystko na kilka ruchów do przodu, zmanipuluje rynek na korzyść swojego klienta, a na koniec jeszcze z szelmowskim uśmieszkiem poderwie najładniejszą dziewczynę w barze. Dziecinnie proste.
Rabbit Hole, czyli Kiefer Sutherland wraca do akcji
A przynajmniej takim się wydaje w wykonaniu Johna Weira (Kiefer Sutherland, „24 godziny”), którego poznajemy jednak nie w trakcie szalonej akcji, a podczas prowadzonej spokojnie przebiegłej gry. Bo Weir, choć ma aparycję Jacka Bauera, nie działa porywczo i nie daje się porwać emocjom. Oczywiście do czasu. Przyjęte od starego znajomego zlecenie sprawia bowiem, iż bohater wyrusza w podróż w głąb tytułowej króliczej nory, nie wiedząc, dokąd ta adekwatnie prowadzi.
Nie wie tego również widz, gdy po stosunkowo łagodnym otwarciu, pod koniec pierwszego odcinka (w SkyShowtime są już dostępne dwa, ja widziałem przedpremierowo pierwsze cztery z ośmiu) zostanie wsadzony na karuzelę, która będzie się już tylko rozpędzać. Radzę zapiąć pasy, bo o kraksę na jednym z licznych zwrotów akcji nietrudno.
Zdradzić, co adekwatnie się dzieje, unikając przy tym spoilerów, praktycznie nie sposób. Mogę wam więc powiedzieć tylko tyle, iż to, co początkowo wyglądało na prostą sprawę, okaże się piętrową aferą łączącą ze sobą świat wielkich pieniędzy, nowoczesnych technologii i polityki. Po drodze ktoś oczywiście zginie, ktoś inny zostanie wrobiony w morderstwo, a od czasu do czasu coś wybuchnie. Będą też spiski, kłamstwa i sekrety, które skrywają inne sekrety, więc zaufanie do któregokolwiek z bohaterów lepiej od razu schować głęboko do kieszeni. Do twórców zresztą również.
Rabbit Hole, czyli im dalej, tym więcej twistów
Wszystko dlatego, iż po obejrzeniu połowy sezonu przez cały czas absolutnie nie jestem w stanie stwierdzić, czy panowie Glenn Ficarra i John Requa („This Is Us”, „WeCrashed”) mają tę historię w pełni pod kontrolą albo chociaż wiedzą, dokąd ona adekwatnie zmierza. Co więcej, często odnosiłem wrażenie, jakby dopisywali oni kolejne jej fragmenty na poczekaniu, umieszczając w scenariuszu to, co im akurat przyszło do głowy.
Wierzcie mi, iż sformułowanie takiego zarzutu jest całkowicie naturalne, biorąc pod uwagę to, co wyprawia się na ekranie. Powiedzieć, iż w „Rabbit Hole” jest sporo fabularnych twistów, to nie powiedzieć nic. Jesteśmy nimi atakowani z częstotliwością porównywalną do serii z karabinu maszynowego do tego stopnia, iż w jednym odcinku zdarzają się twisty, a potem kolejne twisty, które zaprzeczają tym wcześniejszym. Ktoś tu się z pewnością dobrze bawi, pytanie tylko, czy są to widzowie?
Odpowiedź nie jest wbrew pozorom taka prosta, bo choć serial z każdą chwilą brnął coraz głębiej w absurdy, sprawiając, iż dość gwałtownie przestałem się przejmować tym kto, z kim i dlaczego, jakimś sposobem zdołał on utrzymać moją uwagę. Nie jest to bynajmniej zasługa błyskotliwej narracji, bo w tej kwestii twórców stać tylko na standardowe przeskoki w czasie tłumaczące na bieżąco potrzebne widzom konteksty. Wielkiego wpływu nie ma również sama serialowa treść, która niczym nie odbiega od dziesiątek konspiracyjnych thrillerów i akcyjniaków stosujących wciąż te same chwyty. O co zatem chodzi?
Rabbit Hole okazał się całkiem przyjemnym nonsensem
Wyjaśnienie jest o tyle niecodzienne, iż może służyć zarówno jako argument za serialem, jak i przeciwko niemu. Chodzi bowiem o wyczuwalne w „Rabbit Hole” podejście. Cała ta historia, choć jak nas się przekonuje, dotyczy bardzo ważkich spraw, w gruncie rzeczy nie daje wcale tej dużej wagi odczuć. Wręcz przeciwnie, mimo piętrzących się przed bohaterem przeszkód i rosnących z każdą chwilą stawek, można powiedzieć, iż atmosfera jest zadziwiająco… luźna.
W teorii trudno o coś gorszego – w końcu opowiadamy poważną historię! W praktyce okazuje się jednak, iż poziom fabularnego nonsensu w „Rabbit Hole” jest tak duży, iż twórcy, jakby przeczuwając, iż ten balon musi pęknąć, celowo spuszczali z niego powietrze, rozładowując atmosferę, gdy tylko ta stawała się zbyt napięta. Z jednej strony trudno przez to traktować ich dzieło całkiem serio, ale z drugiej, może właśnie o to chodzi? Może chcą nam przekazać, żebyśmy wyluzowali z tym myśleniem i po prostu dobrze się bawili?
Taktyka, o ile w ogóle można o niej w tym przypadku mówić, jest dość ryzykowna. Mogło się wszak skończyć i wciąż całkiem prawdopodobne, iż ostatecznie się skończy, gniotem. Ale już teraz mogę zaryzykować twierdzenie, iż choćby jeżeli „Rabbit Hole” nie zaprowadzi do żadnych satysfakcjonujących konkluzji, i tak czas przy nim spędzony nie będzie zupełnie stracony. Bo abstrahując od wszystkich telewizyjnych prawideł, ten serial daje najzwyczajniej w świecie sporo funu.
Rabbit Hole – czy warto oglądać serial?
Jakiego rodzaju? Czystą przyjemnością jest choćby przez cały czas oglądanie Sutherlanda, który w kolejnej „bauerowatej” roli udowadnia, iż wciąż czuje się w tej robocie jak ryba w wodzie. Zgrabnie łącząc zuchwałość Weira z jego osobistymi problemami, tworzy postać, której może daleko do autentycznej, ale łatwo ją polubić.
A na nim się nie kończy, bo John łączy się w bardzo sympatyczny duet z niejaką Hailey (Meta Golding, „Empire”), która przypadkowo (?) wplątuje się w całą aferę. Dodajcie do tego jeszcze robiącego za klauna urzędnika Departamentu Skarbu Edwarda Homma (Rob Yang, „Sukcesja”) i tonę charyzmy, którą samą swoją obecnością wnosi pojawiający się na ekranie nieco później Charles Dance („Gra o tron”), a otrzymacie naprawdę solidną ekipę, która byłaby w stanie pociągnąć lepszy serial.
W tym przypadku dostali jednak ni mniej, ni więcej tylko sprawnie zrobioną rozrywkową produkcję, która potrafi równie skutecznie zainteresować, co zażenować (żeby wspomnieć cały wątek agentki FBI Jo Madi), w sumie wychodząc na zero. O ile więc nie liczyłbym na to, iż „Rabbit Hole” coś po sobie zostawi, to już chwila oderwania od rzeczywistości powinna być bez problemu do osiągnięcia.