Przestałam rozmawiać z rodzicami i pierwszy raz w życiu odetchnęłam pełną piersią.
Długo milczałam na ten temat. Nie dlatego, iż się wstydziłam, ale bałam się oceny. Jak to tak – odciąć się od rodziców, przestać z nimi rozmawiać, jakby byli obcymi. W końcu jednak się odważyłam. Bo już nie bolą. I tylko stawiając kres tej relacji, naprawdę poczułam, iż żyję.
Nazywam się Agata Kowalska. Pochodzę z Lublina. Moja rodzina – wydawałoby się zwyczajna: mama, tata, ja. Dzieciństwo… nie było szczęśliwe. Nie dlatego, iż bito nas lub głodzono – mieliśmy lodówkę, szkołę, zabawki. Ale dusza dziecka wciąż była głodna.
Wszystko zaczęło się, gdy ojciec zaczął pić. Najpierw od święta. Potem w weekendy. A w końcu – po prostu po ciężkim dniu. Butelka za butelką. Każdy wieczór zamieniał się w pole bitwy. Tata mógł leżeć w przedpokoju, ledwo oddychając, a mama przechodziła obok, szepcząc mi na odchodne: „Nie przeszkadzaj. Idź do swojego pokoju”. Nie przytulała, nie pytała, jak mi minął dzień. Nie mówiła, iż wszystko będzie dobrze. Po prostu wegetowała u jego boku – i wciągnęła mnie w tę walkę.
Szybko zrozumiałam, iż prosić o miłość – nie ma sensu. Sama smarowałam rozbite kolka jodyną, sama chodziłam do przychodni, sama radziłam sobie z szkolnymi problemami. Gdy pierwszy raz dostałam wyróżnienie – nikt nie przyszedł na uroczystość. Na zakończenie szkoły zaprosiłam ojca. Obiecał. Nie przyszedł. Powiedział, iż „praca”. Stałam na szkolnym podwórku i patrzyłam, jak inni ojcowie kręcą filmy swoim córkom, wręczają kwiaty. A mój choćby nie pamiętał, iż to istotny dzień.
Po tym już ich nigdzie nie zapraszałam. Ani na studniówkę. Ani na ślub. Ani na pierwszą wystawę, gdy wreszcie zaczęłam zarabiać na sztuce.
Najgorzej było później. Gdy przyprowadziłam do domu pierwszego chłopaka, ojciec był pijany i zaczął awanturę. „On ci nie pasuje” – rzucił brutalnie. Upokorzył nie tylko jego, ale i mnie. Wtedy zrozumiałam: dla niego nie byłam osobą. Byłam nikim. choćby nie córką. Tylko kimś, kto przeszkadza mu pić.
Wyprowadziłam się. Wynajęłam maleńki pokój na obrzeżach Warszawy. Pieniędzy brakowało. Czasem choćby na jedzenie. Ale oddychało się lżej niż w domu. Cisza bez krzyków. Samotność – bez wyrzutów. Wolność – bez strachu.
Życie jednak nie jest proste. Rozwód, pandemia, bezrobocie. Musiałam wrócić do tego samego domu, do tego samego piekła, gdzie nic się nie zmieniło. Matka z twarzą wiecznie zmęczoną. Ojciec łamiący kwarantannę, włóczący się po znajomych, a potem leżący na podłodze. Pewnego dnia nie wytrzymałam – po prostu pchnęłam go w plecy, bo już nie mogłam znieść więcej. Wściekł się. Mama wrzeszczała. Cała gorycz tych lat wylała się w tych krzykach, jakbym to ja była winna. Że żyję. Że wróciłam. Że śmiem być nieszczęśliwa przy ich „wielkiej ofierze”.
Gdy znów spakowałam walizkę, obiecałam sobie – więcej tu nie wrócę.
Teraz mam nową rodzinę. Męża. Pracę. Mieszkamy w Gdańsku, w małym, ale przytulnym mieszkaniu. Nie oczekuję wiele od życia. Wystarczy mi spokój, szacunek i ciepło. Tego nie znałam w dzieciństwie. Teraz sama to dla siebie tworzę.
Rodzice dzwonią. Rzadko. Zwykle raz na miesiąc. Rozmowa trwa nie dłużej niż pół minuty. Suche zdania: „Jak się masz?”, „Żyjemy”, „No trudno, pa”. I wiesz co… nie czuję winy. Nie tęsknię. Nie chcę wracać.
To nie o złość. Nie o zemstę. To o ratunek. Tak długo dźwigałam ten ciężar, iż gdy go zrzuciłam, nie od razu zrozumiałam, jak lekko się stało. Nie muszę być córką kosztem własnego szczęścia. Nie muszę kochać tych, którzy mnie nie kochali. Nie muszę wybaczać wszystkiego.
Jeśli to czytasz i rozpoznajesz siebie – wiedz, iż nie jesteś sama. Nie musisz znosić. Czasem odcięcie się to nie okrucieństwo, ale troska. O siebie.
Przestałam rozmawiać z rodzicami. I pierwszy raz w życiu poczułam, iż jestem sobą.