Nazywam się Zofia, a to historia, z którą nie umiem sobie poradzić od lat. Może, jeżeli ją przelę na papier, poczuję ulgę.
Moja rodzina nigdy nie była wzorem harmonii. Mieszkaliśmy w Lublinie, a od dzieciństwa widziałam, jak dorośli ciągną za sobą łańcuch uraz, plotek, alkoholizmu i upokorzeń. Mama miała siostrę — Ewę. Ta miała syna, mojego kuzyna Rafała, który ożenił się z dziewczyną, delikatnie mówiąc, niewierną. Zdrady były częste, kłótnie głośne, a rozwód krótki, bo wracali do siebie jak w błędnym kole. Mieli dwoje dzieci, ale miłości tam nie przybywało. Ciotka Ewa zaś ciężko chorowała na alkoholizm — pracę zmieniała jak rękawiczki. Permanentne ciągi, zwolnienia — cała rodzina dawno machnęła na nią ręką.
Pewnego dnia żona Rafała zachorowała na nerki. Gdy z mamą odwiedziłyśmy babcię — Janinę Stanisławównę — ta opowiedziała nam o chorobie tamtej kobiety. Mama odparła wtedy: „Trzeba było myśleć głową, a nie innym organem.” Wzruszyłyśmy ramionami i pewnie byśmy o tym zapomniały. Ale babcia, prawdomówna jak rzadko kto, powtórzyła wszystko dosłownie chorej. I zaczęło się.
Afera rozniosła się po całej okolicy. Ciotka, pijana w sztok, rzuciła się na mamę, broniąc synowej, jakby to była jej własna córka. Nie wdawałyśmy się w kłótnię, po prostu wyszłyśmy. Ale najboleśniejsze było to, co stało się potem — babcia stanęła po stronie Ewy i jej rodziny. Przestała do nas dzwonić, przestała zapraszać. Jakbyśmy przestały istnieć. Mama jeszcze próbowała utrzymywać kontakt, ale ja — nie. Wtedy postanowiłam: nie chcę mieć nic wspólnego ani z tą pijaną rodziną, ani z tymi, którzy potrafią tak łatwo wymazać cię z życia.
Minęło osiem lat. Babcia ma już prawie osiemdziesiąt. Niedawno zadziałam do mamy i przez łzy prosiła o wybaczenie. Mama oczywiście wybaczyła — to przecież jej matka. Ma miękkie serce, zawsze takie było. Ale ja… ja nie potrafię.
Mam teraz małą córeczkę — moją radość, moje słoneczko. Mama powiedziała babci o niej, a ta, drżącym głosem, błagała chociaż o zdjęcie. Mówiła, iż marzy, by zobaczyć prawnuczkę, iż co noc modli się, by Bóg dał jej szansę choć raz na nią spojrzeć. Ale ja nie zgodziłam się. Stanowczo.
Nie z zemsty — nie. Tylko dlatego, iż w sercu wciąż noszę tę ranę. Bo wciąż boli mnie, jak nas zdradzono, jak mama płakała, nie rozumiejąc, co zrobiła, by zasłużyć na takie traktowanie. Babcia pokazała mi wtedy jedno: pokrewieństwo to nie zawsze miłość. Czasem to wybór. A ona wybrała nie nas.
Nie wiem, czy postępuję słusznie. Mama mówi: „Nie trzymaj urazy, Zosiu, ona stara, zmęczona, chce odejść w spokoju.” Ale we mnie wszystko się buntuje. Może jutro będzie za późno, ale ja nie jestem gotowa.
Ciekawe… czy wy byście wybaczyli?
*Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem trwanie w gniewie to też forma ochrony siebie. Ale czy na pewno przed tym, przed czym trzeba?*