Złożyła na sobie krzyż. A potem los podarował jej nowe życie…
Piotr wszedł do mieszkania późnym wieczorem. Na twarzy malowało się zmęczenie, w oczach – wewnętrzna walka. W milczeniu zdjął buty, przeszedł do kuchni i usiadł przy stole.
— Piotrusiu, zjesz coś? — krzątała się wokół niego Kinga. — Upiekłam kaczkę, jak lubisz. Z jabłkami… Czemu taki posępny?
Spojrzał na nią prosto, bez zastygłego uśmiechu:
— Kinga, musimy poważnie porozmawiać. Nie mogę już żyć na dwa domy. Kiedy wreszcie będziemy razem? Mam swoje mieszkanie.
Kinga nagle zastygła. Wszystko, czego tak długo unikała, dogoniło ją.
— Dobrze — odparła cicho. — Ale najpierw musisz poznać moje dzieci.
Spotkali się w kawiarni. Kacper i Dominik siedzieli po jednej stronie stolika, a Zosia — obok Kingi. Gdy pojawił się Piotr, dzieci zdrętwiały jak posągi. Usta otworzyły się ze zdumienia. Kinga nie od razu zrozumiała, o co chodzi. Ale gdy synowie wymienili się płomiennymi spojrzeniami, wszystko stało się jasne…
— Żartujesz sobie, mamo?! — pierwszy wybuchnął Kacper. — W twoim wieku bawić się w randki? Toż to wstyd!
— Myśleliśmy, iż masz rozum… — dodał Dominik. — W twoim wieku kobiety są babciami, a nie szukają facetów.
— Mam tylko czterdzieści cztery lata — szepnęła Kinga.
— No to żyj sobie spokojnie, sama. Wynajmiemy mieszkanie. Nie będziemy mieszkać pod jednym dachem z twoim „wykwitem”.
A Zosia odwróciła się plecami. Przez miesiąc nie odezwała się do matki ani słowem.
Kinga nie płakała. Siedziała nocą w ciszy i wspominała swoje życie. Jak to się wszystko zaczęło.
…Kiedyś była prymuską. Spokojna, rozważna dziewczynka, z dobrą rodziną, rodzicami, którzy ją uwielbiali i marzyli, by córka dostała się na prestiżową uczelnię. Ale w wieku siedemnastu lat zakochała się. W Marku.
Miał dwadzieścia cztery lata. Wysoki, z ochrypłym głosem, silnymi dłońmi i hardym spojrzeniem. Rodzice od razu go znielubili. Ojciec wyrzucił go, gdy przyszedł prosić o jej rękę. Ale Kinga nie posłuchała nikogo — po kilku miesiącach wyjechała z Markiem do innego miasta.
Na początku było jak w bajce. Urodził się pierworodny — Kacper. Rodzice pomogli, kupili im mieszkanie. Potem przyszedł na świat Dominik — i dla pełni szczęścia dostali jeszcze trzypokojowe. Wtedy jednak bajka zamieniła się w codzienny koszmar.
Rodzina Marka okazała się pijacka. Brat — nierób, rodzice — hulaki. Marek coraz częściej znikał u nich na całe dni, czasem tygodniami. Praca? Ech. Kto zatrudni człowieka, który co miesiąc znika w ciągu?
Kinga ciągnęła wszystko sama. Pracowała na dwóch etatach, studiowała zaocznie. Wieczorami — sprzątanie. Wstydziła się prosić rodziców o pomoc. A mąż coraz częściej wylegiwał się na kanapie, domagając się „zimnego piwka”.
Gdy wróciła z wizyty u lekarza — w ciąży z trzecim dzieckiem — i usłyszała: „Śmietany nie ma? No to idź kup!”, pękła. Napisała pozew o rozwód. Sama zamówiła mu taksówkę, zapłaciła. Śmiał się, nie wierząc. Na próżno.
Nie wrócił już więcej. Zamki były nowe. Sąsiadka-penstionerka pilnowała, by nie urządzał awantur. Rozwód poszedł gładko. choćby nie dowiedział się, iż urodziła mu się córka.
Trzy miesiące później Marek zginął. Pożar na działce, spowodowany niezgaszoną kuchenką. Rodzice byli w ogrodzie, brat przeżył, Marek — nie. Kinga czuła winę… ale wiedziała — nie była skazana na bycie jego opiekunką do końca życia.
Urodziła się Zosia. Troje dzieci. Praca. Dom. Trzy godziny snu.
Zapomniała, co to kobiecość. Zapomniała, jak to jest — być pożądaną. Wychowywała dzieci. Wszystkie świadczenia po zmarłym szły na ich przyszłość.
Życie osobiste — skreśliła. Uznała, iż nie ma do niego prawa.
Aż przyszedł ten deszczowy wieczór. Urodziny koleżanki z pracy, późny powrót, ulewa. Autobus nie przyjeżdżał. Nagle zatrzymał się samochód.
— Podwieźć?
Zwykły mężczyzna. Ciepłe spojrzenie. Życzliwy. Nazywał się Piotr. Okazało się — mieszkają niedaleko. Potem czekał na nią każdego ranka, odwoził do pracy, zabierał wieczorem. Robił kawę w aucie. Mówił, iż jest piękna.
Kinga odzwyczaiła się od komplementów. Ale z nim było lekko. Był po rozwodzie — przyłapał żonę z kochankiem. Dzieci nie miał.
I nagle — zaproponował wspólne życie. A ona… nie wiedziała, co robić.
Dzieci odwróciły się plecami. Nazwały ją lekkomyślną, powiedziały — niech żyje sama, a one wynajmą mieszkanie.
Kinga cierpiała. Ale w pewnym momencie coś w niej pękło.
— jeżeli tak — powiedziała synom — to wymieniamy mieszkanie na trzy kawalerki. Doplacę. Jesteście dorośli. A ja… nie muszę być samotna tylko dlatego, iż wam to pasuje.
I przeprowadziła się do Piotra.
A potem stał się cud — Kinga znów została matką. Ciąża była trudna. Lekarze odradzali. Ale postanowiła rodzić.
Piotr nie odstępował jej na krok. Woził po szpitalach, noce spędzał przy łóżku. Był ojcem od pierwszego uderzenia serca.
Dzieci… zniknęły. Nie dzwoniły, nie pisały.
Ale na wypis ze szpitala przyszli wszyscy troje. Z kwiatami. Z balonikami. Z przeprosinami.
Teraz w domu znów słychać dziecięcy śmiech. Mała Weronika biega po pokojach, a starsze rodzeństwo jest przy niej. Zosia przychodzi, pomaga. Kacper przyprowadza żonę. Dominik zorganizował rodzinny obiad.
Kinga patrzy na Piotra — i serce zamiera jej w piersi.
Mogła odmówić. Mogła zostać sama. Ale wybrała — żyć.
I teraz wie: na szczęście nigdy nie jest za późno. jeżeli obok jest ktoś, kto kocha naprawdę.