Podsumowanie roku 2024: Świat

lupusunleashed.blogspot.com 2 miesięcy temu

Kolejny rok dobiega końca, a wraz z nim przychodzi czas na podsumowania. Nie do końca mi ten rok na LU wyszedł. Brakowało czasu i chęci, ale nie zamierzam się poddawać. choćby jeżeli kolejny numer Wilka Kulturalnego, który już dawno powinien być, a przez cały czas jest... rozgrzebany. To samo tyczy się kilku tekstów, które zacząłem i jeszcze nie skończyłem albo tych, które chodziły mi po głowie, a jeszcze nie powstały. Jaki był jednak rok 2024 pod względem muzycznym - jest w tym wypadku najważniejszym pytaniem. Tym razem płyty zagraniczne, które najbardziej mi się podobały i do których będę wracać.

Podział taki sam jak w zeszłym roku. Kolejność nie ma znaczenia i w tym roku nie jest to lista po prostu najlepszych, a tych najciekawszych w mojej ocenie z minionego roku, dlatego pozwoliłem sobie też na większą ilość płyt zawartych w podsumowaniu. Nie wykluczam, iż o niektórych płytach napiszę już w przyszłym roku. W podsumowaniu także kilka (lub więcej) słów o wybranych płytach, pozostałe tylko wymieniam.

PŁYTA ROKU: Whom Gods Destroy - Insanium

Historia w pewnym sensie zatoczyła koło. Cofnijmy się na chwilę do roku 1999, kiedy do Dream Theater dołączył Jordan Rudess, zastępując tym samym Dereka Sheriniana na stanowisku klawiszowca. Derek Sherinian, który na krótko - raptem pięć lat - zastąpił parę lat wcześniej Kevina Moore'a, gwałtownie nagrał swój pierwszy debiutancki solowy materiał zatytułowany "Planet X", który wydał w tym samym roku, co Dream Theater słynne "Scenes From a Memory: Metropolis Pt. 2". Następnie nie tylko wydawał kolejne solowe płyty pod własnym nazwiskiem, ale również do 2007 roku stał na czele supergrupy nomen omen Planet X będącej odpryskiem i kontynuacją zespołu z jego pierwszego solowego albumu. Jednak gdy Mike Portnoy nagle odszedł z Dream Theater w 2010 roku, krótko po wydaniu "Black Clouds & Silver Linnings" a Derek Sherinian wydał album zatytułowany "Oceana" w 2011, ponowne spotkanie obu muzyków w jednym zespole wydawało się tylko kwestią czasu. Tak się stało za sprawą supergrupy Sons of Apollo założoną w 2017 roku w skład której oprócz Portnoya i Sheriniana weszli gitarzysta Ron "Bumblefoot" Thal (znany między innymi jako gitarzysta Guns N' Roses w latach 2006 - 2014), a także wokalista Jeff Scott Soto oraz basista Billy Sheehan. Chwilę wcześniej zaś w 2013 roku Portnoy, Sherinian, Sheehan oraz Tony MacAlpine zagrali (i nagrali) fantastyczny koncert w Tokio. Sons of Apollo z kolei nagrało dwie płyty studyjne, debiutancki "Psychotic Symphony" w 2017 roku i "MMXX" w 2020 roku oraz koncertowy "Live with the Plovdiv Psychotic Symphony" w 2019 roku. Krótkotrwały żywot tej drugiej, znakomitej supergrupy zakończył powrót Mike'a Portnoya do Dream Theater pod koniec 2023 roku, a tym samym odejście z Dreamów zastępującego go Mike'a Manginiego.

Derek Sherinian zaś w między czasie wrócił do nagrywania solowych płyt i w 2020 wydał "Phoenix", a następnie "Vortex" w 2022 roku. Na obu nie zabrakło gościnnego udziału Rona "Bumblefoota" Thala z którym Sherinian dojrzał do decyzji, by założyć drugą własną supergrupę powstałą niejako na gruzach Sons of Apollo. Założoną w 2023 supergrupę Whom Gods Destroy uzupełnił chorwacki wokalista Dino Jelusick (znany między innymi z nieistniejącej już formacji Animal Drive), japoński (ale mieszkający w Los Angelses) basista Yas Nomura oraz młody brazylijski perkusista Bruno Valverde (znany z grupy Angra, w której gra od 2014 roku). Materiał miał być przez Thala i Sheriniana pisany z myślą o trzecim albumie Sons of Apollo już w 2020 roku, ale w sytuacji zawieszenia działalności supergrupy, postanowiono go skończyć z innymi muzykami i wydać pod nową nazwą. Założenie grupy ogłoszono 21 listopada 2023 roku, pięć dni później ogłoszono dołączenie Jelusicka, 3 grudnia Nomury, a 6 grudnia Valverde. 12 grudnia podano do wiadomości, iż grupa podpisała kontrakt z Inside Out. Na debiutancki album "Insanium" nie trzeba było zaś czekać długo, bo krążek ukazał się 15 marca 2024 roku, a same nagrania miały skończyć się już w czerwcu 2023 roku.

Na płycie w wersji podstawowej znalazło się dziewięć utworów o łącznym czasie pięćdziesięciu dwóch minut i czterdziestu siedmiu sekund. Warto jednak zaopatrzyć się w wersję rozszerzoną, która ma dodatkowo jeszcze jeden numer (wydłużając tym samym album do pięćdziesięciu siedmiu minut i czterdziestu pięciu sekund. Ponadto w tej wersji znalazł się też drugi dysk z instrumentalnymi wersjami wszystkich dziesięciu utworów. Bonusowy numer można też ściągnąć z bandcampa Whom Gods Destroy. A sam album? Absolutna petarda od pierwszej do ostatniej sekundy.
Panowie stworzyli nie tylko prawdziwy zespół marzeń, ale także doskonały debiutancki album. Słowo debiutancki nie jest jednak w żadnym wypadku do nich pasujące, bo żaden z muzyków debiutantem tak naprawdę nie jest, a samą grupę należy bardziej traktować jako przedłużenie Sons of Apollo w lekko zmodyfikowanym składzie. Gorąco liczę, iż na tym jednym albumie się nie skończy i Whom Gods Destroy ponownie... zniszczy. [Nie przewiduję dłuższej/pełnej recenzji.]
Wyróżnienia:
  1. Kamasi Washington - Fearless Movement Nie samym metalem człowiek żyje. Każdy kto mnie zna lub czytuje LU odpowiednio długo wie, iż uwielbiam też sięgać po inne gatunki, w tym także muzykę jazzową. Kamasi Washington reprezentuje tę specyficzną odmianę jazzu, która łączy w sobie różne stylistyki i sięga również po gospel i rap, a tego ostatniego na najnowszym albumie jest całkiem sporo. Kaznodziejski, bombastyczny i przy tym wysokoenergetyczny styl saksofonisty na pewno nie jest czymś co zachwyci każdego, a wręcz może niektórych przytłoczyć, ale jest w nim coś absolutnie porywającego. "Fearless Movement" nie jest krążkiem tak udanym jak fenomenalne "The Epic" czy "Heaven And Earth", ale wciąż jest bardzo intrygującą, niejednowymiarową propozycją, która wyłamuje się schematom i potrafi zachwycić monumentalizmem, pomysłami i potężną dawką emocji. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  2. We Are Winter's Blue And Radiant Children - No More Apocalypse Father Debiut WAWBARC to niezwykle wciągająca, wyciszona i zarazem bardzo ciężka soniczna podróż, która nie jest łatwa, ani przyjemna. To muzyka pełna bólu, smutku, rozpaczy i skrajności, która mimo opieraniu się na niemal całkowitej ciszy lub jej odcieniach, jest też zaskakująco oczyszczająca, skłaniająca do skupienia i zastanowienia się nad snutą przez muzyków opowieścią. Po płytę powinni sięgnąć nie tylko wielbiciele grup z których pochodzą twórcy tego być może jedynego albumu formacji, ale także wrażliwi, poszukujący słuchacze, doświadczający w muzyce czegoś więcej - rodzaju katartycznej ekstazy, oczyszczenia lub chcących usłyszeć czy też może raczej "dotknąć" tego, co znajduje się pomiędzy. Osobiście sięgnąłem po nią nieco z przypadku, bo ani nie jestem wielkim fanem zespołów z których pochodzą poszczególni muzycy, ani grafika okładkowa nie jest specjalnie intrygująca (powiedzmy to wprost: jest zwyczajnie kiepska), ale być może długaśna nazwa, tytuł albumu i jakieś nieznane, wyższe siły sprawiły, iż postanowiłem ją przesłuchać i dać się temu nagraniu porwać. "No More Apocalypse Father" to wręcz mistyczne przeżycie, którego trzeba doświadczyć samemu i do którego gorąco zachęcam. [Pełna recenzja tutaj]
  3. Frank Carter & The Rattlesnakes - Dark Rainbow Frank Carter po raz piąty pokazuje przysłowiowy środkowy palec wszystkim którzy wieszczą koniec muzyki gitarowej lub twierdzących, iż punk rock umarł. Choć sam zespół ogłosił w październiku, a więc niespełna dziesięć miesięcy po premierze "Dark Rainbow", iż się zawiesza na czas nieokreślony, to nie zmienia to faktu, iż sama płyta jest absolutną petardą, która doskonale łączy alternatywną przebojowość z zadziornym punk rockiem. To jedna z tych płyt, która mogłaby powstać w latach 80tych lub 90tych ubiegłego wieku i dzisiaj byłaby klasykiem. Mając jednak swoją premierę w 2024 do takiego statusu pretendować raczej jeszcze nie może, choć osobiście bym się nie obraził gdyby ktoś kiedyś o tej płycie tak powiedział. Wreszcie to płyta, która z jednej strony jest jak strzał z liścia w twarz, a z drugiej jak czuły szept kochanki (lub kochanka) kojący do snu lub pogodzenia się ze sprawami, które nas gryzą. Po prostu świetna płyta i mam nadzieję, iż przerwa w działalności Franka Catera i jego grzechotników nie potrwa za długo. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  4. Better Lovers - Highly Irresponsible Można odnieść wrażenie, iż wszystko za co zabierze się Greg Puciato zamienia się w złoto. Muzyk najbardziej znany z niedawno reaktywowanego The Dillinger Escape Plan, jak również swojego solowego projektu The Black Queen czy udziału w supergrupie Killer Be Killed połączył siły z Willem Putneyem, gitarzystą deatchore'owego Fit For An Autopsy oraz członkami grupy Every Time I Die. Rezultat to oszałamiający debiut łączący hardcore punk, metalcore i mathcore w polewie z lat 2000. Wściekle przebojowy materiał odstrzela czerep fajerwerkami jak przedstawiono na jego okładce, a stylistycznie można odnieść wrażenie powrotu do początków Mastodona czy wręcz drapieżności wspomnianego TDEP. Absolutna petarda od której bardzo trudno się oderwać. [Nie wykluczam dłuższej recenzji]
  5. Fit For An Autopsy - The Nothing That Is Will Putney w tym roku również wrócił z siódmym krążkiem swojej macierzystej parającej się deathcorem tudzież progresywnym death metalem formacji, która po raz kolejny wydała album wbijający w fotel i zdecydowanie warty uwagi wszystkich wielbicieli cięższych brzmień. Osobiście uważam, iż jest on zdecydowanie słabszy od "Oh What The Future Holds" sprzed dwóch lat czy fantastycznych "The Great Collapse" (2017) i "The Sea Of Tragic Beasts" (2019), ale przez cały czas jest to pierwszorzędnie zagrany metal w jednej ze swoich najcięższych odmian gdzie nie brakuje dobrych melodii, pomysłowych rozwiązań i mądrych tekstów obracających się wokół kondycji naszego społeczeństwa. Mi słuchało się go świetnie i podobnie jak do poprzedniczek będę wracał. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  6. Oceano - Living Chaos Zostając przy deathcorze muszę się też pochylić nad niestety ostatnim albumem amerykańskiego Oceano, które w 2025 roku zakończy karierę. Przepotężny, brutalny to krążek, będący nie tylko ukoronowaniem i kwintesencją brzmienia Oceano, ale także czymś w rodzaju podsumowania całej stylistyki deathcore. To, co wyprawia tutaj wokalista Adam Warren to rzecz absolutnie fenomenalna i mam nadzieję, iż niedługo usłyszymy go w nowym, równie fascynującym projekcie. Tego albumu podobnie jak poprzednich słucha się znakomicie i nie mam wątpliwości, iż Oceano będzie na scenie deathcore bardzo brakować. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  7. Crypt Crawler - The Immortal Realm Australijski Crypt Crawler reprezentuje bardziej klasyczne ciężkie brzmienia czyli death metal w oldschoolowym stylu i duchu Death. Ta młoda formacja istnieje od 2018 roku, a krążek z mijającego roku to ich trzecia propozycja. Trwająca nieco ponad pół godziny płyta jest melodyjna, mięsista i toczy się jak marzenie, a przy tym jest pięknie oślizgła jak potwór z okładkowego bagna. Albumu słucha się naprawdę świetnie, a jeżeli tak jak w moim przypadku jest to Wasze pierwsze zetknięcie z tym zespołem to tym bardziej warto dać im szansę, bo grają naprawdę solidnie i bardzo soczyście. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  8. Temple of Dread - God of the Godless Tegoroczna propozycja z Niemiec również w duchu klasycznego oldschoolowego death metalu, a więc spod znaku Death, Obituary czy Pestilence czyli piąty album działającej od 2017 roku kapeli Temple of Dread to również krążek obok którego trudno przejść obojętnie. Potężne brzmienie, gęsty, brutalny klimat i mnóstwo świetnych melodii zamkniętych w czasie niespełna trzech kwadransów ryje beret fantastycznie i podobnie jak ich kolegów z Australii chce się zapętlać w kółko. W moim wypadku to również było pierwsze spotkanie z tymi panami i mam nadzieję, iż nie ostatnie. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  9. Iotunn - Kinship Nie mam wątpliwości, iż jedną z najbardziej udanych i być może też najciekawszych płyt mijającego roku jest druga propozycja Duńczyków z Iotunn. Inteligentne połączenie progresywnego, często wręcz power metalowego grania w death metalowym sosie wbija w fotel i pozostawia na długo w osłupieniu. Mimo długiego czasu trwania - prawie siedemdziesiąt minut - krążek nie nudzi i co chwila zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami, rozbudowaniami i mnóstwem świetnych pomysłów. Znajdą tutaj dla siebie wiele dobrego fani zarówno Dream Theater, jak i Opeth, ale także Borknagara, In Vain, Persfone, Be'lakor czy Ne Obliviscaris. Co jednak warto podkreślić panowie fenomenalnie budują swoją własną muzyczną tożsamość. Polecam! [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  10. In Vain - Solemn Wspomniane In Vain również wydało w tym roku bardzo dobry album rozpięty gdzieś pomiędzy brzmieniem dawnego Opetha, a innych kolegów łączących death metal z progresywnym graniem. Norwedzy na swoim nieco ponad godzinnym piątym albumie studyjnym zachwycają precyzją, brzmieniem i fantastyczną formą w której ciężar nie zawsze jest rozwiązaniem, a atmosfera jest równie ważna co potężne uderzenie czy melodia. Fantastyczny album od pierwszej do ostatniej sekundy. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  11. Borknagar - Fall Działająca znacznie dłużej, bo od 30 lat również norweska formacja przeszła długą i krętą drogę od black metalu przez viking i folk metal, ale zawsze była wierna progresywnym formom. Najnowszy, "Fall" to ich dwunasta płyta i podobnie jak koledzy z In Vain czy Iotunn serwują słuchaczom jazdę bez trzymanki rozpiętą wokół stylistyk które ogrywali przez lata, a zwłaszcza na swoich ostatnich albumach, stanowiąc jednocześnie przepiękną kulminację wieloletnich poszukiwań Norwegów To jeden z tych albumów, które się konsumuje bez popity, rozkłada na czynniki pierwsze, a następnie składa ponownie, chłonie każdy element i słucha się od początku do końca po wielokroć z wypiekami na twarzy. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  12. Ihsahn - Ihsahn Fanom ciężkiego grania Ihsahna zdecydowanie nie trzeba przedstawiać. Ósmy album studyjny lidera Emperora, a także szwagra Einara Solberga z Leprous to kolejna tegoroczna propozycja z Norwegii, która porywa i nie chce puścić ze swoich objęć. Być może nie jest to najlepszy album w jego solowej karierze, ani najbardziej eksperymentalny, ale zdecydowanie jest to krążek imponujący niezależnie od wersji po którą sięgniecie. Podstawowy album to doskonały mariaż black metalu z metalem progresywnym i charakterystycznym awangardowym podejściem Ihsahna. Z kolei drugi dysk zawierający orkiestrowe, bardzo klimatyczne i wręcz kinematyczne wersje utworów z płyty to nie tylko fantastyczne uzupełnienie podstawowego zestawu kompozycji, ale także rozwinięcie i niemal zupełnie inaczej pomyślane utwory. Opisywany jako najbardziej osobisty i wymarzony album w twórczości Ihsahna bez wątpienia jest dziełem kompletnym i ambitnym, który chłonie się całą duszą. [Nie przewiduję recenzji, ale nie wykluczam serii dłuższych tekstów o twórczości Ishahna w niedalekiej przyszłości.]
  13. Leprous - The Melodies of the Atonement Trochę nie bardzo wiem co myśleć o najnowszym albumie Leprous. przez cały czas jest pięknie, ale też nieco rozczarowująco. Grupa Einara Solberga z jednej strony przez cały czas rozwija swój niepowtarzalny styl, ale z drugiej trochę za bardzo rozciąga brzmienie znane z "Pitfalls" i "Aphelion". Niby przypominają o swoich dużo cięższych początkach i bardziej pokręconych formach czy choćby growlach, ale przez cały czas pozostają w budowaniu atmosfery, melancholii i szczególnie w wypadku Einara Solberga eksplorowaniu możliwości jego wysokiego głosu. Nie brakuje tutaj momentów świetnych, genialnych umiejętności muzyków, dojrzałości czy swoistej przebojowości jednak na tle wcześniejszych krążków, a zwłaszcza zupełnie innych pierwszych płyt całość popada w zbytnią powtarzalność, repetycję i przebudowywanie tych samych dźwięków w nieskończoność bez efektu zaskoczenia. przez cały czas uwielbiam i absolutnie nie chce powiedzieć, iż to zła płyta, ale od Trędowatych chciałbym wymagać i dostać jednak coś więcej. [Raczej nie przewiduję pełnej recenzji]
  14. Saxon - Hell, Fire And Damnation Absolutnie niesamowitą sprawą jest obecna forma weteranów rocka i metalu z lat 70tych i 80tych, a jednym z najwspanialszych tego przykładów jest choćby zeszłoroczna płyta Brytyjczyków z grupy Saxon. W podsumowaniu recenzji napisałem, co następuje: Zawartość "Hell, Fire And Damnation" nie przynosi żadnej rewolucji w gatunku, ani w brzmieniu brytyjskiej legendy jaką bez cienia wątpliwości jest Saxon, ale w tym graniu nie oto chodzi. To przede wszystkim bardzo solidnie zrealizowany, zagrany i nagrany album grupy, która swoje już zrobiła i tak naprawdę wcale nie musi. Jednakże chcąc, wciąż potrafi wydać album, który porywa, wchodzi w ucho od początku do końca wprost niesamowicie dobrze i aż dziw bierze, iż praktycznie ze świecą szukać na nim słabszych momentów czy przejawów zadyszki, także u najstarszych członków formacji (fantastyczny perkusista Nigel Glocker i wciąż mający niesamowitą energię Biff Byford). Znakomitym wyborem było też dodanie do grupy Briana Tatlera, który świetnie wstrzelił się w brzmienie Saxon i wpompował w nią nowe pokłady energii. Ten trwający niespełna trzy kwadranse album być może nie jest też najbardziej udanym w obszernej dyskografii Saxon, ani nie stanie się klasykiem, ale zdecydowanie jest w nim coś, co nie pozwala się oderwać i nie słuchać go w zapętleniu.[Pełna recenzja tutaj]
  15. Judas Priest - Invincible Shield Podobnie jak Biff Bufford z kolegami w Saxon niesamowitą witalnością, energią i wciąż zachwycając formą wykazał się Judas Priest, który wydał swój dziewiętnasty album studyjny. Wydany w cztery lata od znakomitego "Firepower" zeszłoroczny krążek weteranów to znów Judas Priest na najwyższych obrotach, sypiący riffami, potężnym brzmieniem i fantastycznym Robem Halfordem, który nie robi sobie nic ze swojego wieku. Można narzekać, iż nie zachwyca się tutaj niczym nowym, a niektóre mrugnięcia do starszych albumów są wręcz prymitywne, ale i tak jest to płyta, która śmiga jak szalona, nie chce wyjść z odtwarzacza i do której wraca się z nieukrywaną przyjemnością. [Pełnej recenzji nie było i raczej nie będzie]
  16. Rhapsody Of Fire - Challenge of the Wind Włoska legenda operowego, symfonicznego power metalu w minionym roku wydała swój czternasty (a adekwatnie piętnasty) album studyjny. Nie byłoby w tym niczego szczególnego gdyby nie kilka faktów - dowodzona w tej chwili przez Alexa Staropoliego legendarna grupa jest już jedyną Rhapsody jaka istnieje; jest to czwarty album z wokalem znakomitego Giaccomo Voli i zarazem trzeci w ramach cyklu "The Nephilim's Empire Saga". To także kawał świetnego grania w stylistyce do jakiej włoska formacja przyzwyczaiła swoich fanów, ale dla mnie to także podsumowanie dyskografii Włochów oraz pokaz determinacji w utrzymywaniu przy życiu fantastycznego muzycznego świata. Absolutnie nie jest to jeden z najlepszych albumów w ich dorobku, nie dorównuje też bardzo odświeżającemu "The Eighth Mountain" (na którym po raz ostatni, pośmiertnie usłyszeliśmy także Christophera Lee), ale wciąż jest to granie niezwykle sympatyczne i w swojej klasie perfekcyjne. [Pełnej recenzji nie przewiduję]
  17. VOLA - Friend of the Phantom Trochę mi ciężko w to uwierzyć, iż zeszłoroczny album to dopiero czwarta studyjna pozycja w dyskografii tych Duńczyków, ale liczby nie kłamią. Po niezwykle interesującym debiucie zatytułowanym "Inmazes" z 2015 roku i równie udanym "Applause of the Distant Crowd" z 2018 roku, panowie absolutnie porwali mnie swoim świetnym "Witness" z 2021 roku, więc na najnowszy - już zeszłoroczny - krążek czekałem z wypiekami na twarzy. Nie zawiedli, dostarczając kolejną piękną płytę pełną świeżego, nowoczesnego spojrzenia na brzmienia progresywne, mieszając je z alternatywą i swoim naturalnym podejściem do eksperymentów. Będąca kontynuacją poprzednika płyta przez cały czas jednak rozwija spektrum brzmieniowe formacji i sprawia, iż na jednym odsłuchu się nie kończy, bo każdy jej element odkrywa się wciąż na nowo. [Pełnej recenzji raczej nie przewiduję w najbliższym czasie]
  18. Kingcrow - Hopium Od chwili kiedy poznałem tę włoską grupę przy okazji premiery albumu "Phlegehton" w 2010 roku jest to jedna z moich najbardziej ulubionych współczesnych formacji grających progresywny metal. Najnowszy, zeszłoroczny krążek Włochów to ich ósma propozycja, która może za bardzo próbuje wpisać się swoim brzmieniem w dźwięki proponowane przez Volę, Leprous, Soen, Wheel czy Caligula's Horse, ale wciąż stanowi kawał świetnie napisanej, chwytającej za serducho muzyki. To solidny, nowoczesny metal progresywny, którego słucha się przyjemnie i tak jak w przypadku wcześniejszych płyt wydanych po 2010 roku do których chce się wracać. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  19. Wheel - Charismatic Leaders Finowie, którzy na swoim koncie mają trzy epki, w tym wydaną w 2022 roku "Rumination" oraz trzy płyty studyjne (w tym właśnie zeszłoroczną) pojawili się na moich radarach przy okazji drugiej płyty studyjnej "Resident Human" z 2021 roku. Grający około Toolowy, metal progresywny panowie potrafią znaleźć w tym brzmieniu własną tożsamość, ale też nie są zwyczajnymi kopistami. Grają prościej, bardziej przystępnie, ale równie technicznie, a jednocześnie wypracowują własny styl kojarzący się także z innymi zarówno klasycznymi już nowczesnymi formacjami, jak i kolegami z rówieśniczych zespołów w rodzaju Soen, Leprous czy Caligula's Horse. Potrafią oczarować ciężarem, ale także melodią, mrokiem, a choćby melancholią nie popadając w zwykły schematyzm. To album niezwykle angażujący oraz świeży i warty uwagi każdego wielbiciela nowych, progresywnych dźwięków. [Nie przewiduję pełnej recenzji]
  20. Caligula's Horse - Charcoral Grace Wspomnianych już Australijczyków fanom współczesnego rocka i metalu progresywnego przedstawiać z całą pewnością nie trzeba. Ich szósty album to potwierdzenie wysokiej formy zespołu, a przy tym powrót do cięższego i bardziej złożonego grania. Panowie doskonale balansują na nim między wypracowanym przez siebie przez lata brzmieniem, a subtelnymi mrugnięciami do kolegów z innych zespołów takich jak Vola, Leprous czy Soen, bawiąc się estetyką eksperymentów czy choćby około Toolowego grania, oferując przy tym świeże podejście do brzmienia i odświeżając swoją stylistykę. Śmiało można też powiedzieć, iż to najbardziej dojrzały i najmocniejszy album w ich dyskografii, a przy tym najbardziej przystępny. Wreszcie - jeden z tych , który nie chce wychodzić z odtwarzacza. [Pełnej recenzji nie przewiduję]
  21. Opeth - The Last Will And The Testament Szwedzka ekipa po latach eksploracji brzmień rodem z lat 70tych przypomniała sobie o swoich death metalowych korzeniach i wreszcie wróciła do cięższego grania okraszonego growlami Mikaela Åkerfelta. Nie jest to co prawda powrót całkowity do brzmienia Opeth sprzed "Heritage" z 2011 roku czy "Pale Communion" z 2014, ale jest to z całą pewnością najcięższy krążek Szwedów od ponad dekady. Konceptualny album przez cały czas jest mocno zakorzeniony w stylistyce lat 70tych, ale nie brakuje na nim charakterystycznego brzmienia Opeth, także tego dawno zostawionego. Być może mroczniejsze i cięższe brzmienie to zasługa nowego perkusisty zespołu - znakomitego Waltteriego Vӓyrynena, najbardziej znanego z Paradise Lost i Vallenfyre, a może jest to wynik i kompromis narzekań fanów na zawartość Opethu w Opethie na ostatnich albumach, brak growli, ciężaru i mroku. Nie zmienia to faktu, iż o ile przez poprzednika czyli "In Cauda Venum" z 2019 roku nie przebrnąłem ani razu w całości do dnia dzisiejszego, o tyle najnowszy naprawdę można uznać za krążek udany. Nie wybitny, ale z całą pewnością udany. Jest gęsto, klimatycznie, a sam Opeth już dawno nie brzmiał tak porywająco. choćby jeżeli ten powrót do cięższego brzmienia okaże się jednorazowy lub był czysto komercyjnym zabiegiem, to jest to wspaniałe przypomnienie o wielkości szwedzkiej grupy, która mam nadzieję po tym krążku nie postanowi nagle się rozwiązać, a wciąż będzie robić swoje niezależnie od tego czy kolejny znów będzie lżejszy czy będzie już totalnym death metalowym walcem. [Pełnej recenzji nie przewiduję]
  22. Thy Catafalque - XII: A gyönyörű álmok ezután jönnek Ostatnim na mojej liście, choć bynajmniej nie będącym przez to gorszym od pozostałych jest dwunasty album węgierskiej formacji Thy Catafalque, która nie przestaje mnie zachwycać. Po ciężkim "Alfö​ld" z 2023 roku lider projektu Tamás Kátai tak jak obiecał nie kazał zbyt długo czekać na kolejny krążek, który pojawił się w zaledwie rok od poprzednika. Tym razem materiał okazał się jednak lżejszy, jeszcze bardziej folkowy i mocniej rozwijający koncepty brzmieniowe z albumów "Naiv" czy "Vadak", a przy tym nic nie tracąc ze swojej charakterystycznej tożsamości i jak zwykle awangardowego podejścia. To także kolejny album Thy Catafalque, który jest przystępniejszy dla słuchaczy, ale również doskonale wpisujący się w całość projektu i uzupełniający się choćby z najwcześniejszymi płytami. [Pełna recenzja będzie w niedługim czasie, a tu przypominam tekst o utworze "Lydiához" który pojawił się już na blogu]

Wyróżnienia bez dodatkowego opisu:
  1. Oranssi Pazuzu - Muuntautuja
  2. Imminence -The Black/The Reclamation of I*
  3. The Smashing Pumpkins - Aghori Mori Mei
  4. Marilyn Manson - One Assassination Under God Chapter I
  5. Dool - The Shape of Fluidity
  6. Hail Spirit Noir - Fossil Gardens
  7. Blood Red Throne - Nonagon
  8. Lightworker - How the Beatiful Decay
  9. Aluk Todolo - Lux
  10. Alcest - Les Chants de l'aurore
  11. Oubliette - Eternity Whispers
  12. Madder Mortem - Old Eyes, New Heart

O wymienionych w tej części nie przewiduję pełnego tekstu w najbliższej przyszłości.

* "The Reclamationn of I" to wydany pod koniec roku rocznicowy, ponownie nagrany pełnometrażowy debiut grupy "I" z 2014 roku.

Idź do oryginalnego materiału