Po Prostu Żyć: Sztuka Codziennego Dnia w Polskim Stylu

newskey24.com 9 godzin temu

Marek stał przy ogromnym panoramicznym oknie w swojej nowej kawalerce na dwudziestym drugim piętrze. Na dole miasto lśniło jak rozgrzana lawa światła głównych ulic, każdy samochód błyszczał jak mała korona, a każde światło sygnalizacji przypominało drobny rubin albo szmaragd. Z takiej wysokości wydawało się, iż unosi się nad Warszawą niczym drapieżny ptak, wreszcie znalazł swój punkt podparcia.

Wszystko, o co ciężko pracował, już było w zasięgu ręki. W oddali wydobywał się dym z komina starego zakładu, którego kiedyś uratował przed bankructwem. Jego nazwisko było rozpoznawalne w środowisku biznesowym ludzie go szanowali, a niektórzy choćby się go bali. Mieszkanie, samochód, zegarek wart koszt nowego importowanego auta wszystko było na miejscu, dokładnie tak, jak marzył, kiedy w latach dziewięćdziesiątych przewracał baryłki na targu.

Życie wydawało się dokładnie rozpisanym planem, idealnym modelem biznesowym, w którym każdy ruch przynosił zysk. Ale wieczorami coraz częściej podchodził do okna i nie czuł triumfu, a jakąś dziwną ciszę ogromną, echem odbijającą się, jak w pustym kościele.

Telefon, drugi biznesowy używany tylko do sprawnych spraw wibrował na szklanej powierzchni konsoli. Marek zerknął na ekran. Nieznany numer. Chciał już odrzucić nachalne telemarkety już go mieli ale palec drgnął. Może nowy klient? Zawsze był pod telefonem.

Halo? odezwał się swoim lekko zmęczonym, typowo biznesowym głosem.

Po drugiej stronie usłyszał cichy, niepewny oddech, a potem głos kobiety, którego nie słyszał od ponad dwudziestu lat.

Marek? To ja, Łucja. Twoja koleżanka ze studiów.

Marek przycisnął czoło do zimnego szkła. Łucja chuda dziewczyna z warkoczami, z którą siedział obok na wykładach z analizy matematycznej. Śmiała się z jego ambitnych planów i mawiała, iż najważniejsze są nie wysokości, a mocne korzenie. Wtedy on uśmiechał się pobłażliwie. Jakie korzenie, kiedy trzeba wznieść się w górę?.

Łucja co cię tu sprowadza? wyciągnął z siebie, jakby spodziewał się prośby o pieniądze, pracę, coś w tym stylu.

Ale Łucja powiedziała coś innego.

Przeszukiwałam rzeczy u mamy na wsi. Znaleźliśmy twoje stare notatki i jedną książkę. Strugackich Poniedziałek zaczyna się w sobotę. Pamiętasz, zgubiłeś ją na pierwszej sesji? Znalazłam ją u siebie i nie oddałam. Nie miałam czasu.

Marek milczał. Nie pamiętał tej Poniedziałkowej książki. W głowie miał wykresy, kursy, liczby z kontraktów. Ale nagle, z najgłębszej pamięci, wyłoniło się uczucie podekscytowania i szaleństwa z tamtej opowieści o zwykłych czarodziejach. Marzył wtedy, żeby być takim naukowcem, wynalazcą, twórcą.

No pomyślałam, może chcesz ją wziąć? głos Łucji lekko drżał. Sprzedaję mamusią dworek, więc wszystko rozwalam. Może wspomnienia ci coś znaczą?

Marek mógł odrzucić, iż to starocie, iż nie ma czasu, ale zamiast tego zapytał:

Gdzie jest ten dworek?

W Starym Sączu, wszystko tam. Byłeś u nas kiedyś.

Przypomniał sobie rzekę, zapach ogniska, Łucję w prostym, lnianym sukience. Był wtedy młody, biedny, szczęśliwy, dyskutował o przyszłości ludzkości i chciał zmienić świat. Wszyscy koledzy z uczelni też tam przyjeżdżali na wypoczynek.

Dobrze, podaj adres, przyjadę.

Marek wjechał swoim terenówką po wyboistych wiejskich drogach, czując, iż cofa się nie w przestrzeni, a w czasie. Przypominały mu zapach taniego wody kolońskiego i młodość.

Dworek wyglądał dokładnie tak, jak w pamięci, tylko ogrodzenie było krzywego, a połowa posesji przytłuszczona trawą. Łucja wyszła na werandę. Niemal nie zmieniła się bez makijażu, w prostym sukienku, z wnikliwym, mądrym spojrzeniem i tą samą cichą uśmiechniętą twarzą.

Wejdź, herbata już gotowa powiedziała.

Usiedli przy starym, zniszczonym samowarze i rozmawiali o jej życiu. Pracuje jako księgowa w lokalnym zakładzie, mieszka blisko dworku, ma córkę i wnuka, męża straciła w wypadku. Żyje spokojnie, skromnie. Wieżowce i raporty giełdowe to dla niej obca planeta.

Podniosła poplamioną książkę w kartonowej okładce i podała jej Marekowi. Strony były żółte, a na marginesach widać jego stare, zapomniane notatki z młodości. Serce mu przyspieszyło, jakby ktoś pociągnął strunę, która milczała latami.

Dzięki, iż ją zachowałaś powiedział nisko.

A co zrobić? wzruszyła ramionami. Wszystko takie niepotrzebne, a wyrzucić ręka nie chce. To chyba cała ta nasza przyprawa.

Nie wydaje ci się, iż to wszystko na nic? zapytał nagle, z jakąś nieznaną mu surowością. Przepraszam. Ale twoje życie, spokojne, niewidoczne Czy nie żałujesz?

Łucja spojrzała na niego łagodnie, nie z krytyką, a z lekką smutkiem.

Skala się różni, Marek. Patrz podeszła do okna. Na podwórzu stała stara rozłożysta jabłoń, którą posadził jej dziadek. Obok szopa, co go zbudował ojciec. Ich córka bawiła się tam lalkami, a teraz wnuk biega. Dla mnie to cały świat. Czy żałuję? Nie. Po prostu żyję.

Marek patrzył na jabłoń, na krzywe szopy, na skromny drewniany dom i wpadł mu w serce ostry myśl. Zbudował drapacze chmur, ale nie miał własnego drzewa. Nie miał nic, co przechowywałoby ciepło jego dłoni, wspomnienie dla przyszłych pokoleń. Osiągnął wszystkie szczyty, ale nie miał korzeni.

Pożegnał się. Miał istotną kolację z inwestorami. Wsiadł do auta, położył na siedzeniu wypłowiałą książkę Strugackich i uruchomił silnik.

Światła Wieczornej Warszawy mrugały przed nim, wabiły w górę, ale już nie czuł się drapieżnym ptakiem. Czuł się zagubionym wędrowcem, który całe życie szedł niewłaściwą drogą.

Nie pojechał na kolację, odwołał spotkanie coś w nim się zmieniło. Dojechał do swojego bloku, wspiął się na dwudzieste drugie piętro, podszedł do okna. Poniżej tętniło życie, obce i nieznane.

Wziął książkę w ręce, przeszedł palcami po szorstkiej okładce, otworzył losową stronę i przeczytał: Szczęście dla wszystkich, za darmo, i niech nikt nie odchodzi zraniony! Stał tak prawie do nocy, patrząc, jak gasną światła wielkiego, obojętnego miasta, i po raz pierwszy od lat poczuł, iż nie chce już wznosić się wyżej, tylko znaleźć jedną, jedyną ziemską plamę, gdzie mógłby posadzić drzewo. I żeby to drzewo było jego.

Rano obudził się z wrażeniem, iż coś w środku pękło definitywnie i nieodwracalnie.

Spojrzał na sterylne, białe wnętrze swojego mieszkania, z minimalnym meblem i kilkoma drogimi obrazami. To nie był dom, to tylko przystanek między podróżami. Piękna, ale bezdusza dekoracja.

Wziął telefon, chwilę wahał się przy przycisku sekretarki, potem wybrał inny numer.

Halo, Łucja? To znów Marek zrobił krótką przerwę, szukając słów. Nie masz nic przeciwko, żebym jeszcze raz wpadł? Chcę coś zapytać.

W jej głosie zabrzmiało lekkie zdziwienie, ale zgodziła się.

Dwa godziny później terenówka znów mknęła po zakurzonych wiejskich drogach. Tym razem nie przyspieszał, ale jechał powoli, wpatrując się w znane i zapomniane pejzaże.

Łucja czekała na werandzie i znów uśmiechnęła się swoim spokojnym, nieśpieszonym uśmiechem.

Myślałam, iż już jesteś w mieście rzuciła. Masz przecież sprawy.

Sprawy poczekają odparł Marek i, nie dając jej się zaskoczyć, rzekł: Sprzedajesz dworek? Za ile?

Podana kwota była dla niego drobną sumą, niewielkie pieniądze.

Kupuję odrzekł natychmiast. Ale z jednym warunkiem.

Łucja spojrzała na niego z rosnącym zdziwieniem.

Zostaniesz tu mieszkać. Zarządzać. Nie wiem, jak to nazwać. Nie mogę być tu na stałe, ale chcę, by to miejsce żyło, by miało duszę, i żebym mogła przychodzić, kiedy zechcę, by posadzić to drzewa.

Mówił nerwowo, nie w stylu biznesowym, potykając się o słowa. Łucja milczała, w jej oczach przewijały się emocje: nieufność, zakłopotanie, nadzieja.

Marek, jesteś pewny? w końcu westchnęła. Po co ci ta ruina?

Mam drapacze, uśmiechnął się gorzko. Ale takiego miejsca nie mam. Nie kupuję dworek, Łucjo. Kupuję punkt wyjścia. Co powiesz?

Spojrzała na jabłoń, na ścieżkę prowadzącą do strumienia.

Dobrze powiedziała cicho. Ale pod jednym warunkiem: będziesz naprawdę przychodził, sadził drzewo, pamiętał, po co ci to potrzebne.

Uściskali się, bez prawników i umów, po prostu ręką. Po raz pierwszy Marek poczuł, iż zawiera najważniejsze porozumienie w swoim życiu.

Wrócił do miasta, do swojej szklanej wieży. przez cały czas prowadził negocjacje, podpisywał kontrakty, zarabiał miliony. Ale wieczorami podchodził do okna nie po to, by podziwiać swoją przewagę, a by w myślach przenieść się na wsi, gdzie pachniało jabłoniami i świeżo skoszoną trawą.

Czasem sięgał po wypłowiałą Poniedziałek i czytał podkreślone fragmenty, kiedyś zaznaczone młodzieńczym piórem, który wierzył, iż można uszczęśliwić wszystkich za darmo. Dopiero wtedy zaczynał rozumieć, od czego adekwatnie trzeba zacząć.

Na początku przybywał na dworek jak na inwestycję notatki w drogim tablecie, listy rzeczy do naprawy, wymiany, budowy. Łucja nie przeszkadzała, gotowała konfitury, pielęgnowała ogród i od czasu do czasu zerkała na niego zza drzwi, patrząc na tego napiętego człowieka w lśniących butach, które błoto wiejskie niszczyło.

Pewnego deszczowego wieczoru, kiedy udało mu się wyrwać z pracy, siedzieli w kuchni przy herbacie z jej malinowym dżemem. Rozmowa nie szła po interesach, a osobiste tematy Marek zamykał w sobie.

Wtedy Łucja, nie patrząc na niego, zapytała cicho:

Pamiętasz, jak w czasie zajęć u profesora Stankiewicza dyskutowaliśmy o Szekspirze? Ty twierdziłeś, iż Hamlet nie jest tchórzem, a genialnym odkładaczem, a ja mówiłam, iż to po prostu nieszczęśliwy chłopiec.

Marek odciął wzrok od kubka i spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy nie księgową, a dziewczynkę z płonącymi oczami.

Pamiętam powiedział chrapliwie. przez cały czas uważam, iż miał rację.

A ja? uśmiechnęła się, a w kącikach oczu pojawiły się drobne zmarszczki.

Uśmiechnął się do niej w odpowiedzi po raz pierwszy od lat nie był to uśmiech biznesowy, a prawdziwy.

Z czasem przychodził częściej, a coraz rzadziej z tabletem. Zamiast tego przynosił książki ze swojego miejskiego mieszkania i układał je na naprawionych półkach, które sam kiedyś naprawił. Rozmawiali długo, o wszystkim o przeczytanych stronach, o przeżytych chwilach, o tym, co kiedyś wydawało się ważne, a teraz mało.

Pewnego wieczoru zobaczył ją, jak czyta wnukowi Małego Księcia. Siedziała na brzegu łóżka, a lampka delikatnie złociła jej twarz. Jej głos był cichy, kojący, pełen takiej czułości, iż Marek poczuł, jak coś ściska mu serce. Stał w drzwiach, nie oddychając, by nie zakłócić tej kruchej chwili. Zrozumiał, iż chce słuchać tego głosu przez resztę życia.

Zaczął pomagać jej początkowo niezdarnie, śmiesznie. Nauczył się rąbać drewno, odstawiać zatkane zlewozmywaki, wiązać pomidory. Łucja patrzyła na niego spokojnym, aprobaty spojrzeniem i czuła, iż nie jest już tylko nieudacznikiem, ale odkrywcą tajemnicy istnienia.

Pierwsza zima przyjechała w sylwestrową noc. Dworek był przykryty śniegiem, z komina unosił się dym, pachniał igliwiem i pieczonymi jabMarek w końcu zrozumiał, iż prawdziwym szczęściem jest dom, w którym rośnie drzewo, a serce ma korzenie.

Idź do oryginalnego materiału