Kiedy moja babcia dowiedziała się, iż jest chora, przyjęła to z niezwykłym spokojem. Usiedliśmy w kuchni, nalała sobie herbaty, spojrzała przez okno i powiedziała:

polregion.pl 3 godzin temu

Kiedy Babcia Jadwiga dowiedziała się, iż choruje, przyjęła tę wiadomość z niewyobrażalnym dla większości ludzi spokojem. Usiadła przy kuchennym stole, nalała sobie herbaty, spojrzała przez okno i rzekła: «Nie będę siedzieć w domu i czekać na koniec. Chcę żyć, póki mam siłę».

Miała wtedy sześćdziesiąt lat. Niska, zawsze uśmiechnięta, z tą wewnętrzną iskrą, której nie zdołały zgasić lata, troski, codzienność i choćby straty. W niej zawsze tliła się żądza życia cicha, ale uparcie wyłaniająca się niczym wiosenny pęd rozłupujący kamień.

Całe swe życie spędziła w jednym domu starym, ale ciepłym, w którym unosił się zapach jabłek, mięty i świeżo wypiekanego chleba. To tam wyrosło pięcioro jej dzieci, pomagała wnukom, przyjmowała gości i przeżywała zimy. Dom był jej wszechświatem. Jednak, jak się okazało, nie chciała, by właśnie tam zakończyła się jej opowieść.

Miesiąc po diagnozie sprzedała ten dom. Nikt nie wiedział o jej decyzji jedynie najmłodsza siostra, która towarzyszyła jej do notariusza. Reszta dowiedziała się przypadkiem. Mój kuzyn Michał, wpadłszy na wizytę, zobaczył puste ściany: bez mebli, bez firanek, bez zapachu pierogów, które niegdyś witały każdego przechodzącego progiem. Na drzwiach wisiła tabliczka: «Własność prywatna».

Kilka dni później wszyscy otrzymali od niej wiadomość głosową. Jej głos brzmiał równiej, pewny, z lekkim uśmiechem: «Nie zamierzam się tłumaczyć. To moja decyzja. Całe życie pracowałam teraz chcę żyć, dopóki mogę».

Z pieniędzy ze sprzedaży domu Babcia Jadwiga wyruszyła w wędrówkę. Nie za granicę, nie do drogich hoteli po Polsce, po kraju, którego, przyznała później, znała dopiero z opowieści. Zobaczyła Bałtyk, Tatry, Bieszczady, stare klasztory w Podhala, małe miasteczka, w których ludzie jeszcze pozdrawiają się na chodniku.

Wysyłała nam pocztówki, krótkie wiadomości, zdjęcia uśmiechnięta, opalona, w towarzystwie nowych przyjaciół. Czasem znikała na kilka tygodni, po czym pojawiała się znów: spokojna, zainspirowana, jak po długiej rozmowie ze sobą samą.

Ktoś w rodzinie nie rozumiał jej czynu. Mówił: «Jak mogła? To dom, wspomnienia, dzieci, wnuki!» Inni zaś podziwiali jej odwagę. A ona odpowiadała po prostu: «Nie chcę zostawiać murów. Chcę zostawić pamięć, iż żyłam».

I naprawdę żyła. W ostatnim roku być może po raz pierwszy naprawdę w jej oczach znów zabłysnął blask, który widzieliśmy jedynie na starych fotografiach. Nauczyła się cieszyć każdym porankiem, nie odkładając szczęścia na później.

Kiedy odszedła, otworzyliśmy jej małą walizkę. W środku leżały dziesiątki biletów, mapy turystyczne, stare pocztówki, notatki z nazwami kawiarni, w których przesiadywała, i ponad sto fotografii: uśmiechnięta, na tle morza, gór, starych kamienic i ulic. Na każdej życie, ruch, światło.

Domu już nie było. Złotych też nie zostało. Została jednak wolność najcenniejszy skarb, jaki kiedykolwiek miała. Wolność bycia sobą, życia po swojemu, bez czekania na pozwolenie i bez patrzenia wstecz.

Często myślę: gdybyśmy dowiedzieli się, iż czasu jest kilka co byśmy zrobili? Czy pozostalibyśmy w czterech ścianach, wśród znanych rzeczy i lęków? A może wreszcie odważyłibyśmy się żyć nie kiedyś, nie później, ale teraz?

Może właśnie w tym tkwi prawdziwa mądrość nie czekać na śmierć, ale spotykać życie otwartymi oczami, tak jak uczyniła to Babcia Jadwiga.

Idź do oryginalnego materiału