Jeszcze trzy lata temu myślałam, iż do końca życia będę już sama. Dzieci wyprowadziły się dawno temu, mąż odszedł do innej kobiety - a ja po latach szarpaniny i walki o miłość, której nie było, przyzwyczaiłam się do ciszy w mieszkaniu, do samotnych kolacji przy kuchennym stole i do porannej kawy, którą piłam tylko dla siebie.
Wiedziałam, iż nie jestem już młodą dziewczyną - i pogodziłam się z tym, iż największe uniesienia są już za mną. Czasami nachodziła mnie melancholia, szczególnie jesienią, gdy za oknem wiał wiatr i deszcz bębnił o parapet, a ja słyszałam swoje własne myśli aż za wyraźnie.
Ale były też dobre dni: te, w których doceniałam swoją wolność, czytałam książki do późna, oglądałam filmy bez kompromisów, a cały świat był tylko mój.
I właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałam, poznałam Andrzeja. Poznaliśmy się przez znajomych na imieninach, gdzie usiedliśmy przypadkiem obok siebie. Był wdowcem, zadbanym, uśmiechniętym, pełnym opowieści o podróżach i przygodach z młodości.
Rozmawiało nam się lekko - śmialiśmy się z tych samych żartów, rozumieliśmy bez słów aluzje do rzeczy, które zna się tylko mając swoje lata. Po imprezie wymieniliśmy się telefonami, potem zaprosił mnie do kawiarni, później do teatru… Poczułam się, jakby ktoś otworzył przede mną okno w dusznym pokoju.
Był uprzejmy, pomocny, zawsze miał czas, zawsze pytał, jak się czuję. Długo opierałam się myśli, iż mogłabym jeszcze komuś zaufać, ale on był cierpliwy. Z czasem zaczął spędzać u mnie coraz więcej czasu, aż w końcu zapytał, czy nie mógłby się do mnie wprowadzić. Pomyślałam: czemu nie? Dzieci daleko, mieszkanie duże, a przecież zawsze marzyłam, żeby jeszcze z kimś dzielić codzienność.
Początki były piękne. Wspólne śniadania, rozmowy do późna, wspólne spacery, planowanie krótkich wyjazdów za miasto. Andrzej był czarujący, umiał słuchać, często przynosił mi kwiaty i dbał, bym czuła się wyjątkowa. gwałtownie jednak okazało się, iż ta bajka miała drugą stronę.
Z czasem pojawiły się pierwsze zgrzyty. Andrzej zaczął coraz częściej komentować, jak powinnam gotować obiady ("U mnie w domu zawsze gotowało się inaczej"), narzekał na porządek w szafkach, przesuwał rzeczy na swoją modłę.
Niby drobiazgi, ale wciąż słyszałam, iż "u niego zawsze było lepiej" - czy chodziło o przyprawy w zupie, czy o sposób wieszania firan. Z czasem zaczął traktować moje mieszkanie jak swoje, nie pytając mnie o zdanie. Zaczął przyprowadzać swoich znajomych, czasem bez uprzedzenia. Wieczorami zajmował telewizor, bo "jego serial właśnie leci", a ja miałam czekać aż skończy.
Na początku tłumaczyłam sobie, iż to przecież normalne - dwoje ludzi musi się dogadać, nauczyć kompromisu. Ale z każdym miesiącem czułam się coraz bardziej obco w swoim własnym domu. Moje nawyki i przyzwyczajenia stały się dla niego niewygodne.
Zaczął krytykować moich znajomych, nie podobało mu się, iż spotykam się z koleżankami, mówił, iż nie lubi "babskich plotek". Bywało, iż robił mi wyrzuty o rachunki, choć przecież nie oczekiwałam od niego żadnych pieniędzy. Słyszałam coraz częściej: "Jak ty sobie radziłaś beze mnie?"
W pewnym momencie zaczęłam się dusić. Czułam się jak lokatorka, której nikt nie pyta o zdanie. Pewnego dnia, gdy wróciłam ze spaceru, zastałam Andrzeja przestawiającego meble w salonie.
Powiedział tylko: "Teraz jest lepiej, zawsze o tym marzyłem." To był moment, kiedy w końcu zrozumiałam, iż coś poszło nie tak. Z człowieka, który miał być wsparciem i towarzyszem, stał się kimś, kto zdominował moją codzienność.
Zaczęłam coraz częściej wyjeżdżać do córki, spędzać czas poza domem. Szukałam w sobie odwagi, żeby powiedzieć "dość". Pamiętam wieczór, kiedy usiadłam sama w kuchni, z herbatą, i pomyślałam: czy naprawdę po tylu latach samotności zasłużyłam na to, by znowu być tylko dodatkiem do czyjegoś życia? I wtedy poczułam, iż muszę zawalczyć o siebie.
Z rozmową nie było łatwo. Andrzej był zaskoczony, może choćby urażony. Próbował przekonywać mnie, iż przesadzam, iż każda para przechodzi kryzysy, iż powinnam się dostosować. Ale ja już wiedziałam, iż jeżeli się nie zatrzymam teraz, za kilka miesięcy nie będzie w tym domu ani mnie, ani mojego szczęścia.
Podjęłam trudną decyzję: poprosiłam go, by się wyprowadził. Przez kilka dni w mieszkaniu panowała cisza, a ja czułam pustkę i ulgę jednocześnie. Bałam się, czy nie będę żałować. Ale dziś wiem, iż samotność wcale nie jest najgorsza - czasem o wiele trudniej być samotnym w duecie, który tylko z pozoru daje wsparcie.
Teraz znów mam swoje miejsce, swoje rytuały i spokój. Zrozumiałam, iż wolność i szacunek do siebie samej są ważniejsze niż złudzenie bliskości za wszelką cenę. Może kiedyś jeszcze otworzę serce, ale już wiem: lepiej być szczęśliwą samą ze sobą niż szukać szczęścia u kogoś, kto nie potrafi dawać, tylko brać.
I choć życie znów wróciło na spokojniejsze tory, doceniam każdy dzień, w którym to ja decyduję, jak będzie wyglądało moje życie - bo na tę dojrzałą niezależność pracowałam całe życie. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];