Dziś mam dwadzieścia pięć lat. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Poznaniu, studiuję zaocznie, próbuję budować swoje życie – skromnie, ale powoli. W teorii wszystko jest w porządku, a jednak serce boli, bo dom przestał być domem. A mama… Ta mama, którą znałam całe życie, jakby wyparowała.
Wychowywała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam – w akcie urodzenia pustka, a w jej opowieściach tylko mgliste wspomnienie. Byłyśmy jak przyjaciółki. Oczywiście, bywało różnie – miałam trudny okres, drzazgowałam, trzaskałam drzwiami, ale ona zawsze potrafiła znaleźć sposób. Umiała słuchać, umiała kochać. choćby w najciemniejszych momentach była moją bezpieczną przystanią.
Kilka lat temu wyprowadziłam się – wynajmowałam pokój, żyłam na swoim. Ale rok temu wszystko się posypało – trudna operacja, bolesne rozstanie, emocjonalne wyczerpanie. Mama, naturalnie, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania, tego samego, w którym czułam się bezpiecznie od dziecka. Tyle iż teraz było to już zupełnie inne miejsce.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy mama pierwszy raz wspomniała o Marku. Kolega z pracy, starszy, stateczny, uprzejmy. Ale niedługo okazało się, iż żonaty. Wzdrygnęłam się wtedy, ale mama, jak nastolatka, wierzyła: „On z żoną już dawno tylko na papierze”. Spotykali się, potem on zostawił rodzinę i wprowadził się do nas. Rok później wzięli ślub.
Wesela prawie nie było – tylko najbliżsi. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, udawałam, iż wszystko jest w porządku. Ale od tamtego dnia mama zaczęła znikać – rozpływać się w tej nowej osobie. Jej zachowanie zmieniało się powoli, ale nieodwołalnie.
Kiedyś potrafiłyśmy rozmawiać do rana. O wszystkim – od seriali przez studia po przyszłość. Teraz – tylko cisza. Marek wyraźnie nie znosił mojej obecności. Jego spojrzenia, przytyki, sarkazm – mama zdawała się tego nie widzieć. Albo nie chciała.
Z czasem zmieniła się zupełnie. W głosie – lodowatość. W ruchach – obcość. Jakby naśladowała jego sposób bycia. Najpierw drobiazgi – zwroty, oceny. Potem zaczęła krytykować wszystko: moje ubrania, mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żaden materiał”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem niedojdą, skoro nie umiem ułożyć sobie życia. A przecież jeszcze dwa lata temu sama mnie przytulała, gdy płakałam po kolejnym rozstaniu.
Najstraszniejsze – zaczęła pić. Każdego wieczoru wracałam z pracy i zastawałam ich przy stole, z butelką. Kieliszki, zakąski, śmiech – obcy, ciężki, przesiąknięty jakąś złością. Rozmawiali tak, jakbym była intruzem. A czasem mama, pijana, krzyczała, iż jestem tu „tylko na czas”. Że to jej mieszkanie i jeżeli mi nie pasuje – drzwi otwarte.
Próbowałam rozmawiać. Spokojnie, z bólem, z błaganiem – obudź się. To nie ty. Słuchała, ale… machała ręką. Albo uciekała. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo sama nie masz nic”.
Chyba się zgubiłyśmy. Bez awantur. Bez ostatniego krzyku. Po prostu rozeszłyśmy się powoli, boleśnie, jak dwie linie, które już się nie przetną.
Teraz stoję na progu nowego życia. Mój chłopak się oświadczył. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, ale serce się łamie. Jak zostawić ją z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy nie była taka – zimna, zgorzkniała, obojętna. A teraz właśnie taka jest.
Odejść – to zdrada. Zostać – to zdrada samej siebie. Nie wiem jeszcze, jak żyć z tym wyborem.