Dzisiaj znów myślałam o mamie. Mam dwadzieścia pięć lat, dobrą pracę, studiuję zaocznie i próbuję poukładać sobie życie na nowo. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Krakowie. Wszystko wydaje się w porządku, ale serce się kraje, bo dom… już nie jest domem. A mama… ta mama, którą znałam całe życie — jakby zniknęła.
Wychowywała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia pustka, w jej wspomnieniach tylko mgliste echo. Byłyśmy jak najlepsze przyjaciółki. Owszem, bywało różnie. Byłam trudnym nastolatkiem — grymasy, kłótnie, trzaskanie drzwiami. Ale mama zawsze potrafiła dotrzeć. Umiała słuchać, umiała kochać. choćby w najciemniejszych chwilach była dla mnie bezpieczną przystanią.
Kilka lat temu wyprowadziłam się — wynajmowałam pokój, żyłam samodzielnie. Ale rok temu wszystko się zepsuło. Skomplikowana operacja, rozstanie, psychicznie byłam w rozsypce. Mama, oczywiście, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania — tego samego, w którym czułam się bezpieczna od dzieciństwa. Ale niestety, wróciłam już do innego domu.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy mama pierwszy raz wspomniała o Jacku. Starszy kolega z pracy, stateczny, uprzejmy. gwałtownie jednak wyszło na jaw, iż jest żonaty. Wtedy mnie to odrzuciło, ale mama, jak nastolatka, powtarzała: „On z żoną od dawna tylko się męczy”. Spotykali się dalej, w końcu się rozwiódł i wprowadził do nas. Rok później wzięli ślub.
Ślub był skromny, tylko dla najbliższych. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, próbowałam zaakceptować. Ale od tamtej chwili mama zaczęła znikać — rozpływać się w kimś obcym. Jej zachowanie zmieniało się — powoli, ale nieubłaganie.
Kiedyś potrafiłyśmy rozmawiać godzinami, do późnej nocy. O wszystkim: od seriali po moje studia, od jedzenia po przyszłość. Teraz — cisza. Jacek ewidentnie nie był zachwycony moją obecnością. Jego spojrzenia, uszczypliwości, złośliwe uwagi pod moim adresem — mama jakby ich nie widziała. Albo nie chciała widzieć.
Stopniowo stawała się kimś zupełnie innym. W głosie — chłód. W ruchach — obcy styl. Jakby go naśladowała. Najpierw drobiazgi: zwroty, opinie. Potem zaczęła krytykować wszystko — od moich ubrań po mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żaden materiał”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem nieudacznikiem, skoro nie potrafię ułożyć sobie życia. A przecież ledwie dwa lata temu tuliła mnie, gdy płakałam po kolejnym rozstaniu.
Najstraszniejsze — zaczęła pić. Każdego wieczora wracałam z pracy i zastawałam ich przy stole, z butelką wódki. Kieliszki, zakąski, śmiech — obcy, ciężki, przepełniony jakąś złością. Gadali, jakbym była gościem. Czasem mama, pijana, krzyczała, iż jestem tu „tylko na chwilę”. Że mieszkanie jest jej, a jeżeli mi się nie podoba — drzwi otwarte.
Próbowałam rozmawiać. Spokojnie, z bólem, z prośbą — obudź się. To nie ty. Słuchała… i machała ręką. Albo wychodziła. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo sama nie potrafisz się w życiu odnaleźć”.
Chyba się zgubiłyśmy. Bez awantur. Bez ostatniego krzyku. Po prostu rozeszłyśmy się powoli, boleśnie, jak dwie linie, które nigdy już się nie spotkają.
Teraz stoję u progu nowego życia. Mój chłopak oświadczył się. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, ale serce boli. Jak zostawić mamę z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy nie była taka — ostra, zgorzkniała, obojętna. A teraz — właśnie taka jest.
Wyjść — to zdrada. Zostać — to zdrada siebie. I jeszcze nie wiem, jak z tym żyć.