«Po 47 latach małżeństwa mąż nagle ogłasza rozwód, łamiąc mi serce»

newsempire24.com 2 tygodni temu

Czterdzieści siedem lat. Prawie pół wieku. Niemal całe moje życie. Przeszliśmy razem młodość, dojrzałość, choroby, radości, straty i zwycięstwa. Wychowaliśmy dzieci, sadziliśmy drzewa, budowaliśmy dom. Śmialiśmy się, gdy było ciężko, trzymaliśmy się za ręce w szpitalach, jeździliśmy na wieś do jego rodziców, razem wybieraliśmy tapetę do kuchni, razem przeżywaliśmy śmierć mojego brata, narodziny pierwszej wnuczki, pierwszą emeryturę. A teraz stał przede mną z obojętną twarzą i mówił, jakby o czymś zupełnie obcym:

— Składam pozew o rozwód, Halino.

Serce we mnie zamarło. Czas jakby się zatrzymał. Patrzyłam na niego i nie mogłam pojąć — to żart? Zmęczenie? Starość go rozkłada?

— Co? — szepnęłam. — Na serio?

Spojrzał na mnie i… uśmiechnął się. Ten sam uśmiech, którym kiedyś przepraszał za zapomniane rocznice. Tylko iż teraz nie było w nim ani skruchy, ani ciepła. Tylko chłodna obojętność:

— No Halinka, nie udawaj. Przecież sama wiesz, iż nie było między nami dobrze.

Mówił tak spokojnie, jakby omawiał prognozę pogody lub rachunek elektryczny.

— Oboje wiemy, iż między nami od dawna już nic nie ma. Żadnego płomienia. Została tylko rutyna. Nie chcę dożywać w tym wygodnym więzieniu. Chcę… poczuć wolność. Być sobą. A może choćby spotkać kogoś, kto przypomni mi, co to znaczy naprawdę żyć.

Nie mogłam uwierzyć, iż słyszę te słowa z ust człowieka, z którym spędziłam większość życia. Jakby stał się kimś obcym. Jak uciął te wszystkie lata jak rozdział, który postanowił wyrwać i wyrzucić.

Jak on mógł? Jak mógł tak długo nosić to w sobie i nie powiedzieć ani słowa? Jak można tak łatwo przekreślić wszystko — kolacje we dwoje, listy do wojska, pierwszy telewizor u sąsiadów na stołku, wnuki, kłótnie i zgodę, wyjazd nad Mazury w młodości…

A on stał tak spokojnie, jakby czekał, aż zrozumiem i się zgodzę. Jakby jego słowa miały nas oboje wyzwolić. Jakby to był szlachetny gest, a nie zdrada.

Czułam, jak coś we mnie pęka. Żal, ból, rozpacz, bezsilność, strach. Wszystko się pomieszało. Chciałam krzyczeć, rzucić czymś, złapać go za ramiona i zmusić, by przypomniał sobie — jak trzymał mnie za rękę, gdy rodziłam naszego syna. Jak płakał, gdy umarła jego matka, a ja go przytulałam. Jak śmialiśmy się, gdy razem wpadliśmy do jeziora z łódki. Czy to wszystko teraz dla niego nic nie znaczy?

A on mówił naraz. O wolności. O nowych możliwościach. O czasie, który mu został, i o tym, iż nie chce go marnować.

— Zrozum, zmęczyło mnie bycie tym, kim chcą mnie widzieć. Nie chcę być tylko „twoim mężem”. Chcę poczuć, iż żyję dla siebie. Zanim będzie za późno.

Nie mogłam już słuchać. Wyszłam na dwór. Powietrze wydało się inne — ostre. Jakby choćby niebo się ode mnie odwróciło.

Wszystko, co znałam, waliło się w gruzy. Nasz dom przestał być twierdzą. Zdjęcia — wspomnieniami. Przysięgi — pustym dźwiękiem. Wykreślał mnie jak zbędny akapit w życiorysie. A przecież oddałam mu młodość, ciało, miłość.

Teraz, gdy w lustrze widzę zmarszczki i siwiznę — to też ślady naszego życia. Mojego życia z nim. A on chce to wymazać, jakby była to tylko wygodna staruszka, która przeszkadza w marzeniach o „wolności”.

Poszedł pakować rzeczy. Spokojnie. Bez pośpiechu. Siedziałam w ciszy i nie wiedziałam, co mówić. Łzy płynęły same. Nie histerycznie. Nie głośno. Po prostu — płynęły. Jak okruchy duszy.

Minęły trzy dni. Wyjechał. Zadzwonił tylko do syna — przekazał, iż „tata się wyprowadził”. Gdzie jest, z kim — nie wiem. Może z tą, co „przypomniała mu, jak żyć”. A może sam, i każdego wieczoru patrzy w sufit, myśląc o tym, kogo zostawił.

Ale ja wiem jedno — nie jestem tylko „byłą żoną”. Jestem kobietą, która żyła, kochając i wierząc. A jeżeli on tego nie docenia — niech idzie.

A ja? Wstanę. Może powoli, może z trudem, ale wstanę. Bo moje życie to nie jego kaprys. To moja historia. I jeszcze dopiszę w niej rozdział. Bez niego. Ale z godnością.

Idź do oryginalnego materiału