Gdy kilkanaście miesięcy temu pisałem tekst o monumentalnej wystawie Niepokój przychodzi o zmierzchu – jako o pierwszym i ostatnim takim pokazie w Zachęcie kierowanej przez Janusza Janowskiego – byłem, jak się okazało, nadmiernym pesymistą. Wówczas jednak trzecia kadencja rządów konserwatystów kulturowych wydawała się jak najbardziej realna, podobnie jak dalsze podporządkowanie instytucji kultury wizji tzw. dobrej zmiany. Wiadomo było także, iż tegoroczna jesień w Zachęcie poświęcona zostanie Festiwalowi Malarstwa Polskiego, o którym Janusz Janowski mówił jako o swoim „oczku w głowie”; przede wszystkim miała to być szansa na pluralizację programu instytucji. W dokumencie programowym Janowskiego Festiwal nosił nazwę Triennale – i był planowany jako wydarzenie cykliczne, na wzór przeglądów Związku Polskich Artystów Plastyków urządzanych w czasach, gdy Zachęta była jeszcze Centralnym Biurem Wystaw Artystycznych. O przywrócenie tej formuły wystawienniczej do Zachęty od lat zabiegało środowisko ZPAP. Bezskutecznie, bo jego drogi z Zachętą rozeszły się w 1993 roku, wraz z odwołaniem Barbary Majewskiej ze stanowiska dyrektory instytucji. A wraz z bezkonkursową nominacją Janowskiego – jako prezesa ZPAP – pojawiła się szansa na powrót do konserwatywnej linii stołecznej galerii. W programie, oprócz salonów malarskich, przewidziane zostały także inne cykliczne wystawy dziedzinowe – grafiki, rysunku czy rzeźby. Jak mówił sam dyrektor, aby artyści i artystki „mogli z odpowiednim wyprzedzeniem przygotowywać do kolejnych edycji spektakularne dzieła”. Jednak wygląda na to, iż to właśnie Pejzaż malarstwa polskiego będzie pierwszą od lat taką wystawą – i zarazem ostatnią; wystawą ważną, bo uwidaczniającą problemy, z jakimi mierzymy się w polskim polu sztuki.
Wbrew zapowiedziom o wywróceniu artystycznego stolika, Pejzażu… najwyraźniej nie dało się zbudować bez „ważnych” nazwisk. I właśnie ten gest zdecydował o tym, iż wystawa otworzyła się w cieniu skandalu.
Pejzażowi… nie można odmówić rozmachu – na dwóch piętrach Zachęty pokazano prawie 250 prac autorstwa 138 osób i jednej grupy artystycznej, a sama wystawa ma „ponawia[ć] pytanie o rangę i miejsce w kulturze oraz przyszłość tej niezmiennie wiodącej dziedziny sztuk plastycznych”. Żeby uprawomocnić to założenie, Janowski planował stworzyć wrażenie dialogu pomiędzy klasykami współczesności i środowiskami dotąd słabo widocznymi w obiegu instytucjonalnym. Jednak ze względu na nieoficjalny bojkot nowej linii programowej Zachęty prace „klasyków” pojawiły się na wystawie wyłącznie w postaci dzieł już wcześniej zakupionych do kolekcji galerii. Dlatego też przy okazji otwarcia wystawy 10 artystów i artystek oprotestowało uwzględnienie ich w Pejzażu…, i to pomimo próśb kierowanych do dyrektora. Kilkanaście dni później, w odpowiedzi na protest, 55 innych uczestników i uczestniczek podpisało list solidarnościowy z kuratorem. W obu przypadkach protestowano przeciwko wykorzystaniu sztuki w walce politycznej – tym samym jeszcze silniej uwidaczniając skalę społeczno-politycznego sporu, który od wielu lat toczy się także w środowisku artystycznym. Nie była to pierwsza sytuacja tego typu. W 2011 roku na wystawie Thymós. Sztuka gniewu 1900–2011 (kur. Kazimierz Piotrowski) w toruńskim CSW kilka osób wycofało swoje prace z ekspozycji, a część pozostałych poprosiło o adnotację dotyczącą niepodzielania poglądów kuratora w sprawie katastrofy smoleńskiej. Z kolei na Nie ocenzurowano. Polska sztuka niezależna lat 80. (kur. Tadeusz Boruta) w 2022 roku w stołecznym CSW „spornych” prac ostatecznie nie usunięto, ale zostały opatrzone podpisem, iż są eksponowane wbrew woli autorów i autorek. W dyskusjach wokół tych pokazów z jednej strony mówiono o instrumentalizacji, z drugiej – o tchórzostwie i autocenzurze.
Czy artyści mogą zakazać instytucji wystawiania swoich dzieł? Sztuka i prawo autorskie (cz. 3)
Jednak w przypadku sporu o Pejzaż… sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Przede wszystkim ze względu na najważniejszy dla niej polityczny kontekst ekspozycji i jej kuratora – postrzeganego przez bojkotujących wystawę (i zarazem instytucję) za osobę ściśle powiązaną z tzw. dobrą zmianą, a dialogowanie i pluralizację za realizację koncepcji wymiany elit lub choćby – próbę stworzenia nowego kanonu współczesności. W takim odczytaniu „klasycy” pełnią rolę zakładników, którymi się te zmiany legitymizuje. Ale też, co warto podkreślić, sama potrzeba ich obecności dotyka najsłabszego punktu tzw. dobrej zmiany w kulturze – wbrew zapowiedziom o wywróceniu artystycznego stolika, wystawy czy instytucji najwyraźniej nie da się budować bez „ważnych” nazwisk. A gdy te stają okoniem, choćby Nowosielski za ścianą nie wystarczy do wykreowania odpowiednio prestiżowego kontekstu. Tak czy inaczej, najwyraźniej dziesiątka protestujących wzięła sobie do serca zapowiedzi Wandy Zwinogrodzkiej z MKiDN-u o pilnej potrzebie „wyciszeniu lewicowego wrzasku”, dzięki czemu do polskich galerii miały wrócić „urzekające obrazy” w miejsce „odchodów artysty”. Co prawda, po części urzekające obrazy wróciły do Zachęty, jednak w obliczu kuratorskiego gestu, który zaprzepaścił szansę ich powrotu na dobre.
Natomiast sympatyzujący z kuratorem artyści i artystki zaprotestowali przeciwko odczytaniu Pejzażu… jako wystawy z politycznym podtekstem, podkreślając wagę pokazu jako jednej z pierwszych prezentacji całego środowiska artystycznego, niezależnie od deklaracji i sympatii światopoglądowych. Polityczną czy wręcz partyjną (jako związaną z centroprawicowym rządem większościowym X kadencji) nazwali jakąkolwiek krytykę wystawy, w której kontekst zależności politycznej kuratora od Zjednoczonej Prawicy jest stale podkreślany. Pozostaje jeszcze kwestia 74 osób uczestniczących, które jak dotąd dystansują się od obu stron sporu – i najczęściej alergicznie reagują na wiązanie ich z którymkolwiek z głosów.
Zamiast Festiwalu Malarstwa Polskiego, który miał celebrować różnorodność i wyrównywać szanse, Pejzaż… stał się najprawdopodobniej jedynym w najnowszej historii Zachęty pokazem, w którym nie upubliczniono listy nazwisk wystawianych artystów i artystek.
Nie da się ukryć, iż na Pejzażu… walka polityczna nakłada się na walki toczone w samym polu sztuki, gdzie – zgodnie z jego regułami – zależność od pola władzy jest postrzegana jako kłopotliwa. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, iż wystawa Janowskiego wydarzyła się w momencie niespodziewanej (jednak) zmiany politycznej, a z dialogu pomiędzy „klasykami” a w większości nieobecnymi wcześniej w Zachęcie artystami i artystkami powstał spór. Zamiast Festiwalu Malarstwa Polskiego, który miał celebrować różnorodność i wyrównywać szanse, Pejzaż… z niewiadomych przyczyn stał się najprawdopodobniej jedynym w najnowszej historii Zachęty pokazem, w którym nie upubliczniono listy nazwisk wystawianych artystów i artystek. Jedynym miejscem, w którym zostali wymienieni jest wyklejka na ścianie przy wejściu na wystawę. Natomiast komunikacja w mediach społecznościowych Zachęty sugeruje, iż ten przegląd jest zaledwie wydarzeniem towarzyszącym ekspozycji prac Jerzego Nowosielskiego.
Dlaczego jednak Pejzaż… ma, słowami jego kuratora, ponawiać pytanie o rangę malarstwa? Ważnym kontekstem historycznym dla tegorocznej wystawy jest Malarstwo polskie XXI wieku z 2006 roku, kuratorowane przez Agnieszkę Morawińską, ówczesną dyrektorę Zachęty. Janowski wskazuje w ten sposób na ciągłość historii instytucji – duże przeglądy malarskie organizowane przez aktualne dyrektorstwo odbywały się już wcześniej i, co najważniejsze, były hitami frekwencyjnymi. Malarstwo… przeszło do historii Zachęty jako najchętniej odwiedzana wystawa w ostatnim trzydziestoleciu, a co więcej – zorganizowano je niemal w przededniu wybuchu „efektu Sasnala”. Jednak Morawińska – inaczej niż Janowski – odnosiła się do malarstwa z pewnym dystansem (kuratorka pisała o tej dziedzinie jako „tej niegdyś najwyżej cenionej ze sztuk”), a choćby próbowała rozbić monotonię płócien nieco szerszym rozumieniem tego, czym może być to medium. W tym sensie „ponowienie pytania” to w istocie wskazanie, iż odpowiedź Morawińskiej była błędna – malarstwo przez cały czas jest najwyżej cenioną ze sztuk. Oczywiście Janowski w swojej wystawie-odpowiedzi mówi o nim jako „niezmiennie wiodącym”, w domyśle: niezależnie od wysiłków instytucjonalnych w zaszczepianiu „obcej” współczesności to malarstwo triumfuje – na rynku, w instytucjach i wśród publiczności, która „głosuje nogami”. Co prawda choćby na Pejzażu… znajdziemy kilka obiektów malarskich (a nie płócien per se), jednak wizja Janowskiego tego, czym jest w tej chwili malarstwo i jak należy je pokazywać wskazuje na konserwatywną, wręcz wzorcowo akademicką odpowiedź. I jak na ironię losu przystało, jest ona zdecydowanie bardziej zachowawcza niż Co po Cybisie? (kur. Michał Jachuła) z 2018 roku, gdzie prezentowano malarstwo nobliwego grona laureatów i laureatek Nagrody im. Cybisa OG ZPAP.
Odwołanie do pokazu z 2006 roku jest czytelne także w samym projekcie ekspozycji, które nawiązuje do słynnej oprawy scenograficznej Małgorzaty Sadowskiej-Sobczyk i Marka Sobczyka, nazywanej wówczas najlepszą pracą na – i tak postrzeganej za arcykonserwatywną – wystawie Morawińskiej. Co prawda nawiązanie scenograficzne w postaci pasów niechlujnie rozpylonych pigmentów jest dość umowne, bo przed siedemnastoma laty podobne barwne pasy biegły pod sufitem. W 2023 roku znalazły się tuż nad podłogą, a dobór kolorów jest raczej przypadkowy – po prostu jednym z kluczy rozmieszczenia prac na ścianach często jest ich paleta. Obrazy z przewagą błękitów lub czerwieni są więc umieszczone w odpowiednio niebieskiej i czerwonej sali, monochromatyczne – w pomieszczeniach zaznaczonych szarym pigmentem i tak dalej. W innych przypadkach decyduje także i podobieństwo formalne – mamy zatem przestrzenie niemal wyłącznie poświęcone realizmom i abstrakcji, a przedstawienia kobiet i dzieci zgrupowane zostają w znacznej mierze w sali z „różowym paskiem”. W odróżnieniu od Malarstwa… wystawa Janowskiego ma realnie salonowy sznyt – około 250 prac rozwieszonych jest gęsto, nierzadko w kilku pasach. I co ciekawe, charakter Pejzażu… znacznie lepiej oddaje „wirtualny spacer” po wystawie, niż jej oficjalna dokumentacja Zachęty.
Na Pejzażu… mamy do czynienia ze sztuką środka – akademicką, stosunkowo widoczną i cieszącą się powodzeniem, ale nie w stołecznym obiegu instytucjonalnym czy galeryjnym.
Zarazem na Pejzażu… znalazło się 13 osób, które brało udział w pokazie Morawińskiej, stanowiąc pewien stały zasób „klasyków” współczesności – od Krzysztofa Skarbka, Ignacego Czwartosa i Gruppę, aż po Agatę Bogacką i Wilhelma Sasnala. Jednak, co może się wydać zaskakujące, Malarstwo… z 2006 roku było pokazem znacznie „młodszym” niż tegoroczny Pejzaż… – przed siedemnastu laty przeciętny uczestnik pokazu miał 43 lata (mediana rocznik 1968). W 2023 roku statystyczny uczestnik wystawy ma 53 lata (mediana rocznik 1967). Oba przeglądy łączy natomiast niewielki procent kobiet zaproszonych przez kuratorów – w 2006 roku artystek było 32%, a w 2023 jest ich jeszcze mniej, bo zaledwie 27%.
Szlachetny język malarstwa. Rozmowa z Jadwigą Sawicką
Tę męską dominację można pośrednio wytłumaczyć tym, iż w Pejzażu… wciąż widać szklany sufit akademii sztuk pięknych – bo trzeba w końcu powiedzieć, iż jest to przede wszystkim wystawa akademicka. Ponad połowę wszystkich zaproszonych do pokazu stanowią wykładowcy i wykładowczynie, asystenci i asystentki, czy też osoby ze stopniami i tytułami naukowymi z dziedziny sztuki. Wśród młodszej części uczestników i uczestniczek znaczna część jest absolwentami i absolwentkami pracowni osób, których prace pojawiają się na Pejzażu…. Uprzedzając zatem oskarżenia części krytyków o „amatorski” czy też „discopolowy” poziom, chcę podkreślić, iż Pejzaż… jest wystawą środowiska, które odbyło wieloletnią edukację w dziedzinie sztuk wizualnych (choć w tym wypadku trafniejszą nazwą jest jednak „plastycznych”). Co więcej, wśród uczestników lub uczestniczek znajdziemy także osoby nominowane do Paszportów Polityki, Artystycznej Podróży Hestii czy Bielskiej Jesieni – i nie mam na myśli twórców i twórczyń bojkotujących pokaz. Pojawia się także reprezentacja finalistów lub laureatów konkursów artystycznych związanych z innym obiegiem, takich jak Nagroda im. Eibischa organizowana przez Galerię Katarzyny Napiórkowskiej, Obraz Roku „Art&Business”, czy Lubelska Wiosna. Są tutaj także uhonorowani najważniejszymi nagrodami państwowymi i ministerialnymi (takimi jak medale Gloria Artis, nagroda MKiDN-u, Krzyż Zasługi etc.), i to nie tylko w przeciągu ostatnich ośmiu lat. Dlatego też Pejzaż… może zaskakiwać wyłącznie osoby, które nie odwiedzają wystaw wydziałów malarstwa na akademiach sztuk pięknych. Tak właśnie przez cały czas maluje się na akademiach w Krakowie, Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Katowicach czy na uniwersytecie w Rzeszowie (jedyną większą uczelnią artystyczną nieobecną na Pejzażu… jest Akademia Sztuki w Szczecinie). Tak właśnie wygląda polski akademizm; gdzieś pomiędzy (foto)realizmami, sztuką dekoracyjną a mocno zanurzoną w przeszłości abstrakcją – bowiem tej jest nadspodziewanie dużo. Jest to też podobne spektrum twórczości do tego, które od ponad dekady prezentowane jest na tzw. aukcjach młodej sztuki czy „realizmu magicznego” – najnowszych segmentach aukcyjnych, cieszących się największą popularnością wśród nowych kolekcjonerów. Czyli adekwatnie mamy do czynienia ze sztuką środka – stosunkowo widoczną i cieszącą się powodzeniem, ale nie w stołecznym obiegu instytucjonalnym czy galeryjnym. Po części także związaną z ruchem New Old Masters, którego Janowski jest zwolennikiem.
Jednak akademizm Pejzażu… to przede wszystkim stosunek do przeszłości – co dobrze pokazuje jedna z sal przeglądu, która otwiera się na równolegle otwartą w Zachęcie wystawę prac Jerzego Nowosielskiego – sugerując kontynuację idei krakowskiego malarza. I choć studentek i studentów Nowosielskiego, których twórczość nie naśladuje maniery profesora, znajdziemy tutaj co najmniej pięcioro, tak kurator zdecydował się stworzyć wrażenie dosłownej, banalnej kontynuacji pracami Michała Boguckiego. Bogucki nazywa Nowosielskiego swoim „ojcem duchowym”. Widać tę zależność na pierwszy rzut oka, bo płótna wyglądają jak mniej udane, świeckie „nowosiele”. Na warsztat uczestników i uczestniczek wystawy brane są także obrazy Bruno Schulza, Jacka Malczewskiego, Diego Velázqueza, Caravaggia, Johna Everetta Millaisa czy El Greco – nieznacznie unowocześnione poprzez wycięcie postaci z tła, pozbawienie jej głowy, dodanie dodatkowej pary oczu lub namalowaniu na ciele tatuażu. Czy też, tak jak w przypadku Karola Babicza – hołdem dla Yvesa Kleina jest monochrom, obowiązkowo w kolorze à la YKB. Również pomysł na międzypokoleniowy dialog – tym razem z żyjącymi – tylko potwierdza hierarchie akademickie. Na przykład gigantycznej pracy Krzysztofa Skarbka towarzyszy małe płótno jego asystenta, Piotra Saula – z nieco dwuznacznym w tym kontekście tytułem Saul, małpa rządzi. Kilkanaście absolwentów i absolwentek pracowni Macieja Świeszewskiego da się rozpoznać od razu, pomimo tego, iż nie wiszą obok pracy wykładowcy, podobnie jak synów i synową Ignacego Czwartosa. Być może właśnie ze względu na tak banalne rozumienie inspiracji mistrzami obok jednego z płócien Wilhelma Sasnala powieszono pracę Wiktora Jackowskiego Znikający monument, której temat – Pomnik Smoleński – został automatycznie (i niesłusznie) zinterpretowany jako gloryfikacja tezy o zamachu.
Nadal ten sam samolot i przez cały czas ta sama mgła. ADU, Smoleńsk i silne obrazy
Czy na wystawie pojawiają się jednak jawne odniesienia do światopoglądu bliskiego sympatykom tzw. dobrej zmiany? Wbrew lamentom części liberalnych mediów, jest ich stosunkowo kilka – nie licząc przedstawień religijnych (w tym figurki Madonny na tle flagi Unii Europejskiej Tadeusza Boruty i płótna Zbigniewa Dowgiałły z Krzyżem Smoleńskim) i poszatkowanych tzw. żołnierzy wyklętych u Czwartosa. W postimpresjonistycznych martwych naturach Grzegorza Bednarskiego uważniejsze oko rozpozna grzbiety książek wydawnictwa „Fronda” jako dopełnienie wanitatywnego wydźwięku kompozycji. Zatem o ile Pejzaż… jest wystawą konserwatywną, to przede wszystkim ze względu na fakt, iż potwierdzenia malarskich jakości szuka się tu w akademickim namaszczeniu; konsekracja krytyki czy instytucji ma marginalne znaczenie. Konserwatywny jest również jej kontekst, jaki został nadany sąsiedztwem cytatów o tym, co decyduje o religijności sztuki i co czyni obraz „godnym tego miana dziełem malarskim”. Ale także – sam stosunek Janowskiego do własnej roli w pokazie, widzącego się raczej jako jego komisarz niż kurator.
Po 2023 roku łatwo jest określić dynamikę sporu, który od lat toczy się w środowisku artystycznym. Zdecydowanie mniej oczywista jest jednak kwestia stosunku do elitarności świata sztuki.
Na Pejzażu… jest też kilka akcentów, które rozładowują gęstą atmosferę patosu i powinności artysty wobec mistrzów i idei Sztuki. W większości są to prace twórców, którzy oprotestowali włączenie ich do ekspozycji. W niebieskiej sali, poświęconej głównie abstrakcji i sacrum, wiszą dwie nietytułowane instalacje Tomasza Ciecierskiego z początku lat 90., które składają się z chaotycznie nałożonych na siebie płócien na granicy abstrakcjo-pejzażu. Te właśnie prace można czytać jako komentarz do kuratorskich wysiłków zmierzających do zignorowania ograniczeń kubatury Zachęty i dość przypadkowych zestawień płócien na ścianach. Nieco mniej oczywistym, ale równie zabawnym akcentem jest instalacja Andrzeja Bendarczyka, na której widnieje napis Die Wänd sind hüpsch wyss. Pracę umieszczono w czerwonej sali na piętrze, zdecydowanie najbardziej zatłoczonej, przez co najbardziej kontrastującej z wypisanymi na płótnie słowami. Te mówią wszak o pięknie czystych, białych ścian. I jest to cytat ze Zwingliego, ojca Kościoła Reformowanego w Szwajcarii i zarazem gorącego zwolennika ikonoklazmu. W kontekście licznych na Pejzażu… wizerunków Ukrzyżowań, męczennic, męczenników i Madonn oraz umieszczanych w różnych miejscach nawiązań do modlitwy poprzez sztukę sprawa rysuje się co najmniej dwuznacznie. Jest także i praca Susida bez tytułu (taaka galeria mnie zaprasza, to miłe pomyślałem, ulżę sobie) z 2006 roku ze schematycznym wizerunkiem fasady Zachęty, której to pracy Janowski dopisał gorzką puentę – tak jak w przypadku Ciecierskiego, ignorując prośby artysty o usunięcie obrazów z ekspozycji. Najprawdopodobniej jednak o włączeniu tej pracy do sali z pejzażami (i to w większości podłużno-monochromatycznymi) zadecydował jej format – choć do całości Pejzażu… znacznie lepiej nadawałby się wcześniejszy obraz Susida z wykresem kołowym i podpisem „rzeczy już w sztuce wykonane do 1990 w %”. Tyle iż umieszczenie jej na wystawie byłoby już złośliwym komentarzem na temat przenikającego Pejzaż… akademizmu.
„Widzę, iż sobie nie radzicie” Pawła Susida w galerii Henryk
Polityczne okoliczności i arogancki gest kuratora nie powinny jednak przesłaniać problemów, które Pejzaż… uwidocznił. Nie mam na myśli kwestii podziałów światopoglądowych w środowisku artystycznym, bo te narodziły się zdecydowanie wcześniej niż ZPAP stracił wpływy w Zachęcie, nabierając rozpędu po 2010 i 2015 roku, wraz ze zwycięstwem Zjednoczonej Prawicy. Śledząc uważniej debatę o sztuce w Polsce naprawdę ciężko było je przeoczyć, podobnie jak powody, dla których koncepcja „wymiany elit” stała się tak chwytliwa także w części środowiska artystycznego. Znacznie mniej oczywisty jest natomiast realny stosunek „naszej” części środowiska do elitarności świata sztuki i jej konsekwencji, zwłaszcza w obliczu upowszechnienia się pojęcia ciemnej materii świata sztuki. Coraz częściej ta najliczniejsza grupa twórców i twórczyń jest podmiotem (i przedmiotem) badawczej ciekawości i progresywnych deklaracji o potrzebie, aby instytucje zdemokratyzować i otworzyć, a sztukę wyciągnąć z szarej strefy – ale w tym momencie pojawia się istotne pytanie o to, kogo adekwatnie chcemy zapraszać i, co nie mniej ważne, na jakich warunkach. Podstawowym pytaniem jest to, jak (i czy w ogóle) wyobrażamy sobie wystawę lub program, w których lokalna ciemna materia świata sztuki przestaje być fantazmatem, a staje się konkretnymi ludźmi. Tysiącami, dziesiątkami tysięcy ludzi. A o ile jej sobie nie wyobrażamy – to najwyższy czas przeorientować deklaracje na bardziej przystające do elitarnej i z zasady wykluczającej praktyki. Czyli – nie ukrywajmy – bardzo konserwatywnej, bo zmierzającej do powtórki umacniania statusu quo przed 2015 roku.
Wystawa o ambicjach przeglądu środowiskowego się odbyła i wraz z nią pojawia się istotne pytanie: jaką rolę instytucje takie jak Zachęta powinny pełnić dla środowiska artystycznego w Polsce, w całej jego różnorodności równoległych obiegów i nierzadko sprzecznych interesów?
A rzecz dzieje się przecież w obliczu nowej rzeczywistości – zarówno tej politycznej, jak i artystycznej; rynkowej, ale i ściśle instytucjonalnej, co do której niebawem będziemy mieć możliwość lobbowania za kierunkiem, w którym mają podążać instytucje kultury, między innymi takie jak Zachęta. Jaką rolę centralne podmioty powinny pełnić dla środowiska artystycznego w Polsce, w całej jego różnorodności równoległych obiegów i nierzadko sprzecznych interesów – w momencie, w którym wystawa o ambicjach przeglądu środowiskowego już się odbyła i, zdaje się, jeszcze silniej zantagonizowała poszczególne środowiskowe grupy. Wraz z Pejzażem… otrzymaliśmy nie tylko wgląd w konserwatyzm części środowiska akademickiego (szczególnie tej starszej), które niezmiennie hołduje relacji mistrz-uczeń ze szkodą dla indywidualnego języka artystycznego, charakterystykę aktualnej „sztuki środka” czy skutki wykorzystania sztuki i jej twórczyń i twórców jako mimowolnych zakładników polityczno-środowiskowego odwetu. Pokaz uwidocznił nie tylko, czym kończy się pozorny dialog wewnątrz środowiska, o ile budowany jest przymusem – ale, paradoksalnie, pobudził również konserwatyzm wielkomiejskiej, liberalnej bańki. Bo na tym, iż Pejzaż… jest jedną z najważniejszych wystaw ostatniego ośmiolecia nie zaważa jej poziom czy liczba płócien z Jezusami, ambicje dyrektora, a choćby fakt bojkotu pokazu przez największe gwiazdy malarstwa w Polsce. Jest nią, ponieważ jest pierwszą taką wystawą, która weszła z impetem w nieco inny ekosystem i być może stała się precedensem, z którego można wyciągnąć niezłą nauczkę. A z racji na jej polityczne kulisy i szkodliwe decyzje kuratora, które ostatecznie pogrzebały słuszną ideę – mam nadzieję, iż ostatnią taką wystawą.