**Rozbite szczęście: dramat zerwanych więzi**
Obudziłam się o świcie, gdy pierwsze promienie słońca ledwo przebijały się przez rolety w naszym mieszkaniu w Lublinie. Zanim mąż rozleniwiał się w łóżku, przygotowałam śniadanie – cienkie, niemal nieważkie naleśniki. Połowa z mięsem, połowa z serem. Zapach roznosił się po domu, napełniając go ciepłem. Marek wstał, gdy aromat dotarł do sypialni. Umył się, usiadł przy stole i z apetytem zjadł naleśniki, popijając je mocną kawą. Gdy przeżuł ostatni kęs, spojrzał na mnie i powiedział:
– Katarzyno, musimy porozmawiać.
Stałam przy zlewie, myjąc naczynia. Obróciłam się, wycierając ręce w ścierkę.
– Mów – odpowiedziałam, czując, jak w środku rodzi się niepokój.
– Odchodzę od ciebie. Sam złożę pozew o rozwód – oznajmił spokojnie, ale stanowczo.
– Jak to „odchodzisz”? Dlaczego? Dokąd? – Zamarłam, oczy szeroko otwarte ze zdumienia.
Sobotni poranek zaczął się jak zwykle. Wstałam o dziewiątej, cicho, by nie obudzić Marka, i zabrałam się za naleśniki. Kochałam te chwile – poranną ciszę, zapach jedzenia, przytulność naszego domu.
Marek pojawił się, gdy aromat naleśników wypełnił mieszkanie. Usiadł w milczeniu przy stole, zjadł z apetytem, delektując się kawą, nagle zaskakując:
– Katarzyno, odchodzę.
Pomyślałam, iż przesłyszałam się. Odwróciłam się, wpatrując się w niego.
– Wiem, iż postępuję podle – ciągnął, nie podnosząc wzroku. – Dwadzieścia pięć lat razem, a ja to wszystko burzę. Ale nie potrafię się powstrzymać. Ona… jest niesamowita. Przy niej znowu czuję się żywy, młody. Kocham, Katarzyno, to szczęście jest tak intensywne!
– Ile lat ma to twoje „szczęście”? – spytałam zimno, starając się zachować opanowanie.
– Dwadzieścia osiem.
– Czyli tylko pięć lat starsza od naszej Oli. I dwadzieścia lat młodsza od ciebie. Ciekawe. Poznałeś już jej rodziców? Cieszą się z wyboru córki? Gdyby nasza Ola przyprowadziła zięcia w twoim wieku, też bym się nie ucieszyła.
– Po co liczyć lata, skoro miłość jest w sercu? – wybuchnął, głos mu drżał. – W tobie nie ma już tego ognia, który płonie w Magdzie. Ty żyjesz przestarzałymi zasadami.
– Świetnie – przerwałam. – Rozwodzimy się i dzielimy majątek.
– Nie ma co dzielić – zaprotestował. – Mieszkanie zostawiam tobie – Magda ma swoje, dwupokojowe. Samochód zabiorę, tobie i tak rzadko jest potrzebny.
– Nie, tak nie będzie – pokręciłam głową. – Teraz mówisz, iż zostawiasz mi mieszkanie, a za dwa lata wrócisz i zaczniesz dzielić każdą filiżankę. Jestem prawnikiem, widziałam już takich „wspaniałomyślnych”. Dzielimy wszystko od razu: i mieszkanie, i auto. Pieniędzy nie mamy – wszystko poszło na kredyt Oli.
Był zaskoczony moim spokojem. Spodziewał się łez, krzyków, oskarżeń, a ja tylko pomogłam mu się spakować. Na pożegnanie życzyłam mu szczęścia, ale gdy drzwi się za nim zamknęły, dałam upust łzom. Dwadzieścia pięć lat razem – przez euforii i trudności. Zawsze wierzyłam, iż obok mnie jest ktoś godny zaufania. A teraz – pustka.
„Gdzie tam samotność? – pomyślałam, ocierając łzy. – Mam Olę, zięcia, wnuka Kacpra.”
Siedziałam w sypialni, wśród porozrzucanych rzeczy, które Marek pośpiesznie pakował. Wspomnienia nadeszły falą. Nasz ślub – ja na drugim roku studiów, on na czwartym. niedługo urodziła się Ola. Mieszkaliśmy w akademiku, przekazując sobie dziecko, by zdążyć na zajęcia. Dzięki pomocy dziekanatu zapisaliśmy ją do żłobka.
Nasze pierwsze mieszkanie – ciasna kawalerka w kamienicy. Sypialnia, miejsce dla dziecka i maleńki kącik kuchenny na osiemnastu metrach. Toaleta na korytarzu, prysznic w piwnicy. Wtedy Marek nie narzekał na brak „ognia”.
Rozwód załatwiliśmy szybko. Sprawa podziału majątku też się nie przeciągała. Samochód sprzedaliśmy od razu, a trzypokojowe mieszkanie udało się sprzedać dopiero po trzech miesiącach – długo nie było chętnego.
Kupiłam sobie przytulne dwupokojowe mieszkanie w tej samej dzielnicy Lublina. Musiałam wziąć małą pożyczkę, ale dałam radę. Czasu przybyło – po pracy często nie wiedziałam, czym się zająć. Wróciłam do dawnego hobby – szydełkowania, zaczęłam więcej czytać.
Pewnego dnia zadzwoniła przyjaciółka Basia, z którą od lat się nie widziałyśmy, i zaproponowała wspólne pływanie. Woda naprawdę leczyła. Po kilku miesiącach poczułam, jak wracają spokój i pewność siebie. Praca sprawiała radość, życie układało się na nowo.
O Marku myślałam coraz rzadziej. Próbował dzwonić, ale poprosiłam, by tego nie robił.
Minęły trzy lata. Urodziny świętowałam w kawiarni z dwiema przyjaciółkami.
– Nie żałujesz rozwodu? – spytała Justyna.
– Czy mam wybór? – uśmiechnęłam się gorzko.
– Chodzi mi o coś innego. Jesteś teraz sama. Lepiej czy gorzej niż wcześniej? – dopytała.
– Nie zastanawiałam się – odparłam. – W niektórych rzeczach lepiej: nie kręcę się jak wiewiórka w kołowrotku, mam czas dla siebie. Ale samotność nie zawsze jest przyjemna. Dobrze, iż Kacper ratuje sytuację.
Nie kłamałam. Czasem, spacerując po Lublinie czy w centrum handlowym, widziałam starsze pary trzymające się za ręce. Kiedyś myślałam, iż tak będziemy wyglądać z Markiem. Ale los zdecydował inaczej.
– A wiesz coś o Marku? – dopytywała Justyna.
– Nie, trzy lata go nie widziałam – odpowiedziałam. – Ola wspomniała, iż spotkała go z tą kobietą w sklepie.
– Jego „pani” urodziła mu syna – dodała druga przyjaciółka, Monika.
– Marek zawsze chciał syna. Więc jest szczęśliwy – stwierdziłam spokojnym tonem.
Tydzień później, w niedzielę, sprzątałam w kuchni po wizycie Oli z rodziną. Zbierałam talerze, gdy zadzwoniono do drzwi. Myśląc, iż Ola coś zapomniała, otworzyłam – i zastygłam.Na progu stał Marek, ale tym razem w jego oczach nie było już ani pewności siebie, ani młodzieńczego ognia – tylko zmęczenie i cicha prośba o zrozumienie.