PAŃSTWO ROSE. Rozwód po angielsku [RECENZJA]

film.org.pl 1 tydzień temu

„Nie istnieje coś takiego jak kulturalny rozwód” – przekonywał grany przez Danny’ego DeVito prawnik rozwodowy w Wojnie państwa Rose z 1989 roku. Stojący po obu stronach kamery DeVito pokazywał pozornie idylliczne początki małżeństwa Olivera i Barbary Rose’ów (Michael Douglas i Kathleen Turner, parodiujący tu swoją romantyczną dynamikę z filmu Miłość, szmaragd i krokodyl) – a następnie z okrutną ironią burzył ten obrazek, inscenizując rozstanie bohaterów jako brutalną walkę na wzajemne wyniszczenie. Reżysera nieszczególnie interesowały przyczyny tytułowej „wojny”, sednem zabawy było w filmie konsekwentne dokręcanie śruby skłóconym małżonkom i przekraczanie przez nich kolejnych granic.

Twórcy nowej interpretacji historii Rose’ów, scenarzysta Tony McNamara i reżyser Jay Roach, mają dla swoich bohaterów odrobinę więcej wyrozumiałości. Oczywiście, Theo (Benedict Cumberbatch) i Ivy (Olivia Colman) w toku akcji coraz bardziej się upokarzają, a na jaw wychodzą ich małostkowość, urażone ego i skłonności do spontanicznego okrucieństwa. Jednocześnie jednak każde z nich dostaje przestrzeń na wyrażenie własnych, mniej lub bardziej uzasadnionych pretensji. On jest architektem z przerostem ambicji, który po upokarzającym wypadku zostaje zmuszony do chwilowego wycofania się z zawodu i całodobowej opieki nad dziećmi. Z kolei ona, kucharka spełniająca się głównie podczas szykowania rodzinnych obiadków, po niespodziewanym sukcesie swojej restauracji dostaje wreszcie okazję na rozwinięcie skrzydeł – kosztem życia rodzinnego. Co znamienne, zanim nowi państwo Rose wkroczą wreszcie na prawno-wojenną ścieżkę, mija blisko pół filmu – wcześniej obserwujemy powolny rozkład ich małżeństwa, biorący się z nawarstwiających się niedomówień, niezwerbalizowanych pretensji i pasywno-agresywnych docinków.

Inną kluczową zmianą w stosunku do oryginału jest wzbogacenie konfliktu bohaterów o kulturowy kontekst. Zamiast zadufanych amerykańskich dorobkiewiczów dostajemy parę wygadanych Brytyjczyków szukających swojego miejsca w Stanach – czyli kraju, w którym choćby zdeklarowani przeciwnicy broni palnej organizują towarzyskie spotkania na strzelnicy. Amerykańscy przyjaciele Theo i Ivy (Andy Samberg i Kate McKinnon) mogą rzucać pod swoim adresem złośliwe przytyki, jednak gdy przychodzi co do czego, przyjmują dopadającą ich związkową rutynę ze zrezygnowaną akceptacją. Tymczasem Rose’owie, choć z pozoru pełni zrozumienia dla siebie nawzajem, uparcie chowają swój ból za maską ironii i sarkazmu. Jak tłumaczy sam Theo – to, co dla Amerykanów jest przejawem złośliwości i niedojrzałości, dla Anglików jest po prostu celną ripostą.

To właśnie nieustająca słowna szermierka między bohaterami jest największym atutem filmu. W najlepszych momentach Państwo Rose przypominają Historię małżeńską opowiedzianą w konwencji screwball comedy. Energia kolejnych dialogowych potyczek to zasługa zarówno językowego wyczucia Tony’ego McNamary, jak i ekranowej pary Cumberbatc–Colman, na przemian czarującej i odrzucająco cynicznej. Całe zgromadzone między małżonkami napięcie kumuluje w scenie kolacji z przyjaciółmi – kolejne riposty stają się coraz bardziej okrutne, a widzowskie rozbawienie miesza się z nieznośnym napięciem. A kiedy zabraknie już słów do wyrażenia nagromadzonych przez lata wyrzutów, państwo Rose przejdą do bardziej stanowczych argumentów.

Nawet w najbardziej przerysowanych momentach film nie zbliża się jednak do cynizmu dawnej Wojny państwa Rose­ – przez co, paradoksalnie, momentami sprawia on wrażenie bardziej okrutnego. Oryginał od początku do końca sprawdzał się jako czarna komedia właśnie dlatego, iż nikt nie próbował tam walczyć o naszą sympatię do bohaterów. Nowa wersja uczłowiecza jednak tytułową parę, choćby w scenach najgorszego wzajemnego upokarzania, co prowadzi chwilami do dość niefortunnych tonalnych przeskoków. Pomimo tego drobnego zgrzytu Colman i Cumberbatch to jednak godni następcy Kathleen Turner i Michaela Douglasa – może mniej od nich odrzucający, ale dostarczający wystarczająco dużo frajdy podczas seansu. Najważniejsza lekcja, jaką możemy wyciągnąć z ich historii, wciąż jest taka sama: w sytuacji małżeńskiego kryzysu czasem warto przełknąć urażoną dumę i być dla drugiej osoby „hojnym aż do mdłości”.

Idź do oryginalnego materiału