"Pan Kleks", "Znachor", "Chłopi" – Nowe kino lektur szkolnych?

filmweb.pl 3 tygodni temu
"Akademia Pana Kleksa" Macieja Kawulskiego zgromadziła w kinach 3 miliony widzów. "Chłopi" Hugh i DK Welchmanów byli najchętniej oglądanym polskim filmem zeszłego roku. Netfliksowy "Znachor" Michała Gazdy okazał się pozycją nie tylko niezwykle popularną, ale także dla wielu dość niespodziewanie udaną artystyczne. A w kolejce po naszą uwagę już ustawiła się kolejna adaptacja rodzimej klasyki – "Lalka", do której zdjęcia ruszą w przyszłym roku. Czy ten zmasowany atak na nasze ekrany filmów opartych na doskonale znanych tekstach naszej narodowej kultury oznacza, iż po ponad dwudziestu latach odrodziło się tak zwane kino lektur szkolnych?

Odpowiedź na tak postawione pytanie nie może być jednoznaczna. Ale nie ma również wątpliwości, iż coś jest na rzeczy. Podobieństwa są ogromne, ale różnice – chyba jeszcze większe.

Zemsta ogniem i mieczem



Najpierw powstało "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana, jeszcze w tym samym 1999 roku – "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy, a potem wiele kolejnych tytułów: z "Quo Vadis" (2001) Jerzego Kawalerowicza, "Zemstą" (2002) Andrzeja Wajdy i "Ślubami panieńskimi" (2010) Filipa Bajona na czele. Tak rosła fala kina klasyki narodowej na przełomie wieków. Pomysł na sięgnięcie po epopeje narodowe, największe powieści wieszczów, ukochane historie całych pokoleń był w tamtym czasie do pewnego stopnia koniecznością. A jednocześnie niezwykle wielkim ryzykiem. Transformacja ustrojowa przejechała się po polskim kinie niczym walec. Chronicznie brakowało pieniędzy, kręcono coraz mniej filmów, a, co gorsza, tych powstałych nikt nie chciał oglądać. Po latach peerelowskiej posuchy widownia nadganiała wszystko produkcji amerykańskiej; o polskich filmach prawie zapomniano, niemal doprowadzając rodzimą branżę do śmierci. Najwięksi twórcy polskiego kina na różne sposoby próbowali walczyć z tym smutnym trendem. Andrzej Wajda zrobił w tym celu choćby ukłon w stronę młodszej widowni, kręcąc adaptację poczytnej w tamtym czasie powieści "Panna Nikt" Tomasza Tryzny. Ale na nic się to nie zdało, przełomu żadnego nie przyniosło. I właśnie wtedy Jerzy Hoffman uznał, iż może należałoby postawić na to, co do tej pory sprawdzało się zawsze: na wielką megaprodukcję, taką w sienkiewiczowskim stylu.

"Pan Tadeusz", 1999
Odkurzył więc niedokończoną trylogię i zaczął zbierać środki na realizację, która w tamtym czasie jawiła się niczym "wszystko albo nic". Kto wie, co by było z polską kinematografią, gdyby "Ogniem i mieczem" (1999) okazało się frekwencyjną klapą. Ale klapą – bynajmniej – nie było, bo zgromadziło przed ekranami ponad 7 milionów widzów. Dla porównania: najpopularniejszy film zagraniczny lat 90., "Titanica" Jamesa Camerona, obejrzało trzy i pół miliona widzów. Następna adaptacja klasyki, która pojawiła się w kinach, "Pan Tadeusz" (1999), wykręcił kilka gorszy, bo zaledwie o milion skromniejszy wynik. Przy takim przyjęciu – mniejsza o to, iż publiczność w dużej mierze stanowiła przymuszana do odwiedzania kin młodzież szkolna – kwestią czasu było, kiedy pojawią się kolejne tytuły ułatwiające licealistom przygotowania do matury.

Jak wspomniałem, nie była to nowa strategia produkcyjna, co więcej: strategia odrobinę zakurzona. Ten naprędce przeniesiony w nowe ekonomiczne realia pomysł przyniósł przecież polskiemu kinu niezwykłe powodzenie trzy dekady wcześniej, kiedy na ekrany wchodzili "Krzyżacy" (1960) Aleksandra Forda, "Faraon" (1965) Jerzego Kawalerowicza, "Wesele" (1972) Wajdy czy "Potop" (1974) Hoffmana. Te peerelowskie megaprodukcje (nazywane przez Tadeusza Lubelskiego "widowiskami narodowymi") miały pokazywać potęgę tamtejszej kinematografii. Nie miały znaczenia koszty (tych w realiach PRL-u praktycznie nikt nie liczył), tylko efekt – budowanie (politycznie bezpiecznej) dumy narodowej z socjalistycznej kultury. Na przełomie milenium chodziło natomiast już tylko o kasę – kontynuowanie dobrej finansowej passy, wyciskanie z "kina lektur szkolnych" jak największego zysku.

"Faraon", 1965

Kino lektur (nie tyko) szkolnych



Czy zatem po dwudziestu latach powracamy do sprawdzonego pomysłu? Prawdą jest, iż branża znajduje się w zbliżonej sytuacji. Z każdej strony słychać dziś głosy o kryzysie, o tym, jak trudno ściągać publikę porównywalną do tej, która chodziła na rodzime filmy przed pandemią. Do tego serwisy streamingowe ciągle depczą kinom po piętach, sięgając zresztą po podobne repertuarowe pomysły (vide: "Znachor"). Nie trzeba być producenckim geniuszem, by wpaść na to, iż "najlepsze są melodie, które znamy". Nie może być też dla nikogo zaskoczeniem, iż "Chłopi" okazali się dysponować większym potencjałem frekwencyjnym niż, dajmy na to, taki "Kos", który co prawda również eksploatuje narodowe uniwersum – traktuje przecież o ważnej postaci historycznej – ale opowiada o niej w sposób (zbyt?) nowatorski, daleki od rozpoznawalnych dla masowego widza konwencji, a przy tym nie ma wsparcia w postaci znanego autora literackiego pierwowzoru. Pewne pomysły okazują się sprawdzać zarówno dziś, jak i przed dwudziestoma i pięćdziesięcioma laty.

To "nowe kino lektur szkolnych" jest jednak całkiem inne niż to sprzed dekad. Wtedy do kręcenia superprodukcji dopuszczano jedynie największych autorów naszej kinematografii: Wajdę, Hoffmana, Kawalerowicza, Bajona. Dziś kręcą choćby debiutanci, jak Michał Gazda, albo twórcy dalecy od pozycji barona: Maciej Kawulski, Hugh i DK Welchmanowie. Niższe są budżety, a wyższe koszty kręcenia. Często sięga się także po literaturę innych lotów. Oprócz jednego wyjątku w postaci "Chłopów", najchętniej ekranizowana jest literatura popularna ("Znachor"), dziecięca ("Akademia pana Kleksa", ale też przecież "O psie, który jeździł koleją" czy "Kajtek czarodziej") albo daleka od narodowego kanonu ("Filip" Leopolda Tyrmanda). A do klasyki podchodzi się jednak ze sporym dystansem – "Chłopi" oprócz dostania oryginalnej, animowanej warstwy wizualnej i atrakcyjnej, uwspółcześnionej muzyki, zostali mocno podporządkowani dzisiejszym społecznym narracjom, na czele z przepisywaniem przeszłości w myśl historii ludowej i nowym spojrzeniem na rolę kobiet zarówno w dawnych, jak i dzisiejszych czasach. Nowa "Lalka" również jest zapowiadana jako spojrzenie na klasykę literatury w sposób daleki od klasycznego, co zwiastuje choćby nazwisko reżysera – Macieja Kawalskiego – który w swoich debiutanckich "Niebezpiecznych dżentelmenach" udowodnił, iż potrafi do narodowych świętości podchodzić w sposób świeży i kreatywny, daleki od czołobitności.

"Znachor", 2023
Już choćby te odstępstwa od starych wzorców dowodzą, iż mamy do czynienia ze zjawiskiem podobnym, ale na pewno nie takim samym. "Quo Vadis" Kawalerowicza z 2001 roku było znacznie bliższe "Faraonowi" tegoż reżysera z 1965 roku, niż "Znachor" Michała Gazdy adaptacji Sienkiewicza z przełomu wieków. Nikomu nie zależy, by na siłę odtwarzać produkcyjne pomysły sprzed lat; zresztą ryzykowne (bo kosztowne) i, umówmy się, niedzisiejsze (nowa widownia pragnie czegoś zupełnie innego niż ta sprzed dekad). Zatem dzisiejszy powrót do klasyki i "kina lektur" wydaje się jedynie fragmentem większego zjawiska, które panuje – i to już od lat – w polskim kinie.

Bogowie i pionierki, czyli Polak potrafi



Pierwsi byli "Bogowie" (2014) Łukasza Palkowskiego opowiadający o Zbigniewie Relidze. Potem "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" (2017) Marii Sadowskiej. To były kamienie milowe nowego polskiego kina biograficznego, które miało ściągać (i ściągało) tłumy na polskie filmy. Pomysł był prosty. Opowiedzieć o znanych (ale nie aż tak bardzo) postaciach sprzed lat (ale nie aż tak dalekich), które zasługują na jeszcze większą sławę; które były pionierami w swoich dziedzinach, które mogą wywoływać narodową dumę, a jednocześnie ich życiorys zawiera intrygujący potencjał fabularny. Do tego należy dodać atrakcyjną formę – dynamiczny sposób opowiadania, wysoki poziom dramaturgii, humor, lekkość, cięte dialogi, świetne aktorstwo, znakomicie odtwarzane realia epoki, szczyptę nostalgii i dużo popularnych piosenek. Ten kreatywny koktajl miał być formą kina "nowoczesnego patriotyzmu" – dalekiego od bogoojczyźnianego klimatu żołnierzy wyklętych, nie widzącego w przeszłości jedynie rezerwuaru dramatycznych klęsk i doznanych krzywd. Miał nieść dumę, radość, inspirację, iż "Polak potrafi". Nieprzypadkowo za produkcję tych dwóch pierwszych filmów odpowiadał Next Film, czyli producent i dystrybutor związany z Agorą, nie od dziś promującej ideę liberalnego, nowoczesnego (żeby nie powiedzieć, niekoniecznie z przekąsem – uśmiechniętego) polskiego państwa.

"Bogowie", 2014
Kino biograficzne w takiej formie przez ostatnie lata nie straciło na popularności, a dziś ma się wyjątkowo dobrze – i, jak można sądzić po aktualnym klimacie politycznym, czeka go raczej czas dalszego wzrostu. Już niedługo czekają nas co najmniej dwa spore hity sporządzone na bazie tego samego przepisu. Pierwszym z nich jest "Simona Kossak" (2024) Adriana Panka o potomkini sławnego krakowskiego rodu, która zamiast malować konie wolała wyjechać do Puszczy Białowieskiej i walczyć tam o miejscowe zwierzęta. Drugim jest natomiast "Kulej. Dwie strony medalu" (2024) Xawerego Żuławskiego o tytułowym bokserze oraz jego życiowych i sportowych zawirowaniach w latach 60. A do tego należałoby dodać będący w produkcji film o naszym najsławniejszym kompozytorze – "Chopin, Chopin" Michała Kwiecińskiego. Wszystkie trzy filmy, podobnie jak te wymienione wcześniej, wykorzystują naszą zbiorową świadomość kulturową, w której przechowujemy pamięć o szczególnie ważnych postaciach. To ona wyznacza hierarchię ważności podejmowanych tematów i obdarza wybrane wątki z przeszłości szczyptą ciepła, a niekiedy również nostalgii.

Nostalgizując czasy i filmy



A skoro już jesteśmy przy nostalgii, to być może ona jest właśnie najlepszym kluczem do zrozumienia omawianego trendu. Polskie kino pokochało PRL. Przy okazji kolejnych biografii i historii umiejscowionych właśnie w tym okresie eksploatuje się wszystko, co pozostało gdzieś głęboko w sercach tych, którzy wtedy żyli: design, kroje ubrań, muzykę, samochody, ale także formy spędzania wolnego czasu, relacje międzyludzkie, choćby to, co ówcześnie kładło się cieniem na codzienności: braki aprowizacyjne, kolejki, inwigilację. jeżeli komuś się wydaje, iż trudno romantyzować ocet na półkach i puste haki, niech sięgnie po film "Zupę nic" (2021) Kingi Dębskiej, który jest jak westchnienie: "ech, kiedyś to było!".

Nostalgizuje się nie tylko czasy, ale też oglądane wtedy produkcje. Nie jest przypadkiem, iż dwa najpopularniejsze polskie filmy (jak dotąd) 2024 roku, czyli "Akademia pana Kleksa" i "Sami swoi. Początek" Artura Żmijewskiego, odnoszą się bezpośrednio do dzieł sprzed lat. Także każda kolejna część "Kogla-mogla" ściąga wielką widownię. Nie można również zapominać, iż i "Znachor", i "Chłopi", i "Lalka" doczekały się swoich adaptacji już wcześniej, niektóre z nich choćby niejednej.

"Sami swoi. Początek", 2024
Wszystkie te filmy bazują na nostalgii, ale takiej, która niekoniecznie odnosi się do wspomnień nowej widowni. Można ją nazwać "nostalgią drugiego stopnia". Żaden z tych tytułów nie jest przecież skierowany stricte do widowni, która oglądała oryginały w kinach, czy to w latach 60., czy 80. Ich popularność bazuje na kolektywnym wspominaniu. Choć nigdy nie byłem kinowym widzem "Samych swoich" (nie zaliczyłbym siebie choćby do szczególnych miłośników tego tytułu), to dzieło Sylwestra Chęcińskiego niejednokrotnie leciało gdzieś w tle w rodzinnym telewizorze, wielokrotnie sam mówiłem Kargulem i Pawlakiem, a rodzice i wujostwo niejednokrotnie upewniali mnie w przekonaniu, iż jest to tytuł kultowy. I właśnie do osób z podobnie zapośredniczoną nostalgią jest skierowany prequel Żmijewskiego.

Podobnie jest w przypadku "Akademii pana Kleksa", która wysoką frekwencję zawdzięcza przede wszystkim dobrym wspomnieniom rodziców, którzy chcą, by i ich potomstwo doświadczyło tego, co oni sami czterdzieści lat temu. "Znachor" także nie zawdzięcza swojej popularności w pierwszym rzędzie dość przecież banalnej fabule, ani choćby nie-aż-tak-wysokiemu poziomowi realizacji, a raczej… memom. Namnożyły się one w ostatnich latach przy okazji kolejnych emisji kultowej adaptacji Jerzego Hoffmana z 1982 roku: tytułowy wiejski znachor jest na nich rozpoznawany jako profesor Rafał Wilczur.

"Akademia pana Kleksa", 2023
*

Patrząc na wyniki frekwencyjne kolejnych biografii, remake'ów i kontynuacji czerpiących z naszego kulturowego rezerwuaru, można się utwierdzić w przekonaniu, iż producenci w ostatnich latach trafiają bez pudła. Szukanie bohaterów, tematów, opowieści w literaturze, przeszłości kraju, kultowych filmach – innymi słowy: kulturowej pamięci podszytej nostalgią i narodową dumą – zwyczajnie się sprawdza. A to oznacza tylko jedno: ten trend gwałtownie się nie zatrzyma; nawet, gdy kręcimy nosem na nowe interpretacje klasyki i nie rozumiemy, po co kolejny raz drżeć o reputację profesora Wilczura i boleć nad niespełnioną miłością Stanisława Wokulskiego do Izabeli Łęckiej. Swoją drogą, ci którzy nie widzą w tym trendzie większego sensu, niech sprawdzą, ile powstało wersji "Wichrowych wzgórz", "Ani z Zielonego Wzgórza" czy "Hrabiego Monte Christo". Rodzimą klasykę należy od czasu do czasu odświeżać, by żyła, a nie zamarła w nobliwym kanonie.

I nie pozostaje nam nic innego, jak typować, jakie postacie, książki i filmy posłużą za inspirację dla kolejnych produkcji.
Idź do oryginalnego materiału