"Palm Royale" to wypakowana znanymi twarzami błyskotka w stylu retro – recenzja serialu Apple TV+

serialowa.pl 6 miesięcy temu

Jeśli uwielbiacie „Mad Men”, „Wspaniałą panią Maisel”, a i produkcjami Ryana Murphy’ego nie pogardzicie, ten serial wydaje się być dosłownie skrojony pod wasz gust. Czy warto oglądać „Palm Royale” z Kristen Wiig w roli głównej?

Tydzień bez serialu Apple TV+ – a coraz częściej nie jednego, a dwóch – byłby stracony. Platforma z jabłkiem w logo zaczęła w tym roku szaleć z nowościami i choćby jeżeli wszystkie na papierze wyglądają jak murowane hity, fakty często okazują się inne. Jak na tym tle wypadło „Palm Royale„, które wydawało się mieć wszystko, aby być naszą nową ulubioną produkcją o słodkich i gorzkich urokach bycia kobietą w latach 60.?

Palm Royale – o czym jest serial Apple TV+ z Kristen Wiig?

Składający się z dziesięciu odcinków serial (widziałam przedpremierowo całość) powstał na podstawie książki „Mr. and Mrs. American Pie” autorstwa Juliet McDaniel, a za sterami adaptacji stoi showrunner Abe Sylvia („Siostra Jackie”, „Już nie żyjesz). Akcja dzieje się w Palm Beach w 1969 roku, czyli u schyłku jednej z najbardziej niezwykłych, przełomowych dekad zwłaszcza dla Stanów Zjednoczonych. Jej piękna i koszmaru prawdopodobnie żaden serial nie odda lepiej niż kultowe „Mad Men„, ale można spróbować podejść do tematu z innej strony, co nieźle zrobiła skupiająca się na światku komedii stand-upowej „Wspaniała pani Maisel” czy opisujące rewolucję seksualną „Masters of Sex„. „Palm Royale” także próbuje iść własną ścieżką, ale czy z sukcesem?

„Palm Royale” (Fot. Apple TV+)

„Jeśli kobieta chce zostać kimś, jest pewien haczyk. Ten haczyk to wszyscy inni” – mówi nam na dzień dobry Maxine (Kristen Wiig, „Druhny”, „Saturday Night Live”), bohaterka, która przez dziesięć odcinków zrobi wszystko, aby dostać się do śmietanki towarzyskiej Palm Beach. W pilocie oglądamy ją, jak dosłownie przeskakuje płot, żeby zostać członkinią ekskluzywnego klubu, i próbuje zawrzeć znajomość z grupką okropnych kobiet, które pogardzają takimi jak ona. Po tym jak nasza heroina zostaje wyrzucona drzwiami, wraca oknem, sytuacja powtarza się ileś razy, a jej determinacja nie maleje.

Przynależność do bogatego, słodkiego, bąbelkowego świata kobiet spędzających całe życie na popijaniu drinków, chodzeniu na zakupy i organizowaniu przyjęć to coś, czego Maxine naprawdę bardzo, bardzo chce, a serial nie spieszy się z odsłanianiem jej prawdziwych motywacji. Te zaś są bardziej skomplikowane, niż widać na pierwszy rzut oka – podobnie zresztą jest z samą bohaterką, mającą do zaoferowania znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Na nieszczęście dla Kristen Wiig, która włożyła w tę rolę cały swój fantastyczny talent – nie tylko komediowy – obietnica drogi, jaką przejdzie Maxine, prawdopodobnie większości widzów nie wystarczy. I całkiem słusznie.

Palm Royale przypomina seriale Ryana Murphy’ego

Wychodząc od bardzo atrakcyjnego pomysłu, jakim jest pokazanie w komediowej formie ambicji i zmagań kobiety z lat 60., której największym życiowym osiągnięciem jest bycie żoną swojego męża – kobiety pod wieloma względami bardzo podobnej do Betty Draper – „Palm Royale” gwałtownie udowadnia, iż ów pomysł i iluzja, iż oto przed nami jakaś oryginalna feministyczna historia, to najlepsze, co ma do zaoferowania.

Cała fabuła, rozbita na dziesięć godzinnych, straszliwie dłużących się odcinków – to więcej niż „Władcy przestworzy”! – składa się z przetwarzanych na różne sposoby schematów, których nie ratuje ani absurdalna komedia sytuacyjna, ani wypakowane żartami dialogi, ani choćby rewelacyjna obsada. „Palm Royale” prezentuje feministyczny punkt widzenia i ma pewne dramatyczne ambicje, cóż jednak z tego, skoro całe to przesłanie tonie pośród banałów. Warstwa komediowa, choć zdecydowanie mocniejsza od historii wspinaczki społecznej Maxine, też szału nie robi, zwłaszcza jeżeli mamy w pamięci dialogi Amy Sherman-Palladino i występ Rachel Brosnahan jako pani Maisel.

„Palm Royale” (Fot. Apple TV+)

Nowa produkcja Apple TV+ to definicja serialowej wydmuszki, wspaniale opakowanej i totalnie pustej w środku. „Palm Royale” wygląda obłędnie, ciesząc oczy kolorową rewią mody i zrobionym na bogato klimatem retro. Wrażenie robią niesamowite kostiumy, scenografie, makijaże, fryzury bohaterek i wypakowane dziesiątkami statystów wystawne bale – to wszystko nie tylko jest na najwyższym możliwym poziomie, ale też tworzy żywy świat, zaskakująco realistyczny przy całym swoim przerysowaniu.

Swoim tonem serial najbardziej przypomina komediowe produkcje Ryana Murphy’ego, przy czym plasuje się o poziom niżej choćby od tych słabszych, nie będąc w stanie zamaskować banalnej fabuły rodem z opery mydlanej oszałamiającą realizacją i zabawnymi – ale nie aż tak, żebyśmy wybaczyli totalny brak treści – dialogami.

Palm Royale – czy warto oglądać serial Apple TV+?

Niewiele też zmienia rewelacyjna obsada, w której prawie nie ma nieznanych nazwisk. Allison Janney („Mamuśka”) wciela się w Evelyn, kobietę, która wydaje się rozdawać karty w Palm Beach. Leslie Bibb („Dziedzictwo Jowisza”) gra Dinah, żonę ambasadora mającą na boku kubańskiego kochanka. Laura Dern („Wielkie kłamstewka”) to przywódczyni grupki hipisowskich feministek. Ricky Martin („Zabójstwo Versace: American Crime Story”) raz jeszcze pokazuje, iż potrafi, w roli kelnera, który nie będzie tylko kelnerem. Mniejsze role grają m.in. Josh Lucas („Yellowstone”), Kaia Gerber („American Horror Story”), Julia Duffy („Projektantki”) i Mindy Cohn („The Facts of Life”).

Jest też w tej ekipie legenda komedii Carol Burnett jako Norma, królowa wyższych sfer Palm Beach, którą poznajemy, kiedy jest w śpiączce – co pewnie można uznać za zabawne, ale bardziej wydaje się marnowaniem jej talentu. Zwłaszcza iż większość widzów pewnie porzuci serial, zanim jej wątek zacznie dokądkolwiek zmierzać.

„Palm Royale” (Fot. Apple TV+)

I ja nie będę namawiać was, abyście serialu nie porzucali, bo choćby jeżeli finał, z przecudownym występem muzycznym Kristen Wiig, może sprawić wiele frajdy, jednocześnie pozostawiając po sobie piekielnie gorzkie wrażenie, to jednak fabuła „Palm Royale”, składająca się z walk kociaków jak z „Plotkary” albo innej „Dynastii”, ma kilka do zaoferowania. Wszystkie postacie poza Maxine mają po dwie cechy na krzyż, a przy tym są skrajnie niesympatyczne – jej samej zresztą też trudno jest kibicować, chyba iż w szybkiej ucieczce z tego światka, na co się nie zanosi. Serial Apple TV+ miewa przebłyski jako komedia sytuacyjna, ale już jako satyra społeczna wypada miałko i niezbyt odkrywczo. Za mało tu i przewrotności, i po prostu treści.

Nawet jeżeli wszystkie te nazwiska w ramach jednej produkcji robią na was wrażenie, a do tego uwielbiacie klimat retro, modę z lat 60. i feministyczne historie, szanse, iż wytrwacie przy „Palm Royale” do końca, oceniam jako dość niewielkie. I słusznie, uciekajcie, póki możecie, bo dziesięć godzin z tym serialem to strata czasu. Mam nadzieję, iż Apple zwróci wolność zaangażowanym w niego gwiazdom i nie zamówi 2. sezonu – choć zakończenie niestety sugeruje, iż niektórzy mają na niego ochotę.

Palm Royale – kolejne odcinki co środę na Apple TV+

Idź do oryginalnego materiału