Adam Sandler w kosmosie, latające świnie, gadające pająki… Jedna z dwóch – obok serialu "Supersex" o Rocco Siffredim – produkcji Netflixa na tegorocznym Berlinale to propozycja dość odjechana. Przynajmniej jak na standardy platformy, która przyzwyczaiła nas do progresywnych treści opakowanych w raczej gładką, lekkostrawną formę. Pod tym względem "Astronauta" wykracza poza streamingową średnią: pomimo imponującej obsady, jest to film wręcz ostentacyjnie nieprzebojowy. jeżeli taki właśnie cel przyświecał twórcom, to udało się go osiągnąć, co widać było podczas pustoszejącej sali na pokazie prasowym filmu. o ile "Astronauta" nie zdołał utrzymać uwagi w warunkach kinowych, jak długo wytrzymają widzowie oglądający go w domowym zaciszu?
A zapowiadało się zachęcająco. Za ekranizację powieści Jaroslava Kalfařa "Czeski astronauta", łączącej science fiction z rozliczeniami czasów komunizmu w Czechosłowacji, wziął się bowiem Johan Renck – reżyser "Czarnobyla". Echa serialowego klimatu obecne są w ujęciach z centrum dowodzenia, sposobach rozwiązywania kryzysów czy scenach produkowania newsów. Przede wszystkim zaś wyczarowana na ekranie przyszłość (część zdjęć kręcono w Pradze) jest tu trochę zgrzebna, wyjęta właśnie jakby z lat 80. Telefony są jak cegły, przewody przypominają rury od odkurzacza – klimat bardziej retro niż futuro. Trudno zresztą powiedzieć, w którym roku toczy się akcja filmu. Wiemy jedynie, iż tytułowy "spaceman", Jakub Procházka (Sandler), jest już w kosmosie od 185 dni. I zostało mu drugie tyle.
Samotna misja, mająca na celu zbadanie tajemniczej chmury, jest dla Czechów prestiżowa – chwalą się, iż wyprzedzili Koreę Południową, a z "najbardziej samotnego człowieka na świecie" robią bohatera narodowego. Misja jest jednak zagrożona – podobnie jak propagandowa opowieść, którą snują wokół niej władze reprezentowane przez komisarz Tumę (Isabella Rossellini). Pojawia się "Lenka-problem". Pozostała na Ziemi ciężarna żona astronauty (w tej roli Carey Mulligan, jak w "Maestro" bardzo wdzięcznie cierpiąca na ekranie), kontaktująca się z mężem przez specjalny komunikator, zostawia mu wiadomość, iż to koniec. Pakuje manatki i udaje się do matki (Lena Olin) – i tak jest sama, nie chce być dłużej kibicem męża. Jednak Tuma postanawia nie przekazywać dalej wiadomości Lenki. Bo czy osamotniony w przestrzeni bohater potrzebuje wiadomości, iż jego związek właśnie się rozpadł? I jak wyglądałoby to w oficjalnych przekazach?
Bez kontaktu z Lenką Jakubowi coraz mocniej doskwiera odosobnienie. Czy to ona sprawia, iż na statku pojawia się towarzysz? Pozaziemskiej istocie, przypominającej gigantycznego pająka, nadaje imię Hanuš. Kim jest? Przewodnikiem? Doulą? Kamieniem filozoficznym? Duchem ojca czy nienarodzonego jeszcze dziecka? Nie ma na to dobrej odpowiedzi, wiadomo tylko, iż mówiący głosem Paula Dano Hanuš uwielbia nutellę, a jego świadomość sięga początku świata. I choć pająk ma śliczne ślepia, to przydługie konwersacje Ziemianina z Obcym bardziej nużą niż wciągają. Nie są ni specjalnie głębokie, ni zabawne, za to bardzo wymęczone – podobnie jak cały film, w którym nie udało się zbudować przekonującej emocjonalnie więzi, która miałaby łączyć Jakuba ze stworem, z Lenką, z własną przeszłością czy historią kraju. Uwierzyć trzeba na słowo (a tych jest tu bardzo dużo), jak bardzo kocha swoją "rusałkę", jak tęskni, jak bardzo jest osamotniony w kosmosie.
Najgorzej, iż od początku trudno wyzbyć się uczucia, iż historię tę – mimo lekko różnicujących ją akcentów czeskich czy komediowych – dobrze znamy. Podobne obrazki widzieliśmy wielokrotnie, dziwnie znajome są też towarzyszące im dźwięki. Nic dziwnego, bo muzykę napisał Max Richter – wybitny kompozytor, ale i pełnoetatowy ekspert od dźwięków kosmosu. W ostatnich latach jego utwory wykorzystano już w "Nowym początku" Villeneuve’a, "Kongresie" Folmana czy "Ad Astra" Graya – z tym ostatnim zresztą film Rencka łączy najwięcej, bo i tu wysłany hen daleko bohater będzie musiał mierzyć się z daddy issues i zadać sobie kilka filozoficznych pytań – jak w tych wszystkich zapatrzonych w "Solaris", bardzo artystycznych science-fiction.
Renckowi daleko jednak do filozofa, jest raczej niezłym stylistą i dlatego też film warto zobaczyć głównie dla imponujących zdjęć Jakoba Ihre. Realizowano je jeszcze w pandemii i przy dobrych intencjach można byłoby zinterpretować film jako wariację na czasy lockdownów i izolacji, kiedy wielu mierzyło się z samotnością i musiało parę rzeczy przewartościować. Mimo nieustannego gadania "Astronauta" nic jednak interesującego na ten temat nie mówi. Jest filmem urodziwym, ale pustym.
A zapowiadało się zachęcająco. Za ekranizację powieści Jaroslava Kalfařa "Czeski astronauta", łączącej science fiction z rozliczeniami czasów komunizmu w Czechosłowacji, wziął się bowiem Johan Renck – reżyser "Czarnobyla". Echa serialowego klimatu obecne są w ujęciach z centrum dowodzenia, sposobach rozwiązywania kryzysów czy scenach produkowania newsów. Przede wszystkim zaś wyczarowana na ekranie przyszłość (część zdjęć kręcono w Pradze) jest tu trochę zgrzebna, wyjęta właśnie jakby z lat 80. Telefony są jak cegły, przewody przypominają rury od odkurzacza – klimat bardziej retro niż futuro. Trudno zresztą powiedzieć, w którym roku toczy się akcja filmu. Wiemy jedynie, iż tytułowy "spaceman", Jakub Procházka (Sandler), jest już w kosmosie od 185 dni. I zostało mu drugie tyle.
Samotna misja, mająca na celu zbadanie tajemniczej chmury, jest dla Czechów prestiżowa – chwalą się, iż wyprzedzili Koreę Południową, a z "najbardziej samotnego człowieka na świecie" robią bohatera narodowego. Misja jest jednak zagrożona – podobnie jak propagandowa opowieść, którą snują wokół niej władze reprezentowane przez komisarz Tumę (Isabella Rossellini). Pojawia się "Lenka-problem". Pozostała na Ziemi ciężarna żona astronauty (w tej roli Carey Mulligan, jak w "Maestro" bardzo wdzięcznie cierpiąca na ekranie), kontaktująca się z mężem przez specjalny komunikator, zostawia mu wiadomość, iż to koniec. Pakuje manatki i udaje się do matki (Lena Olin) – i tak jest sama, nie chce być dłużej kibicem męża. Jednak Tuma postanawia nie przekazywać dalej wiadomości Lenki. Bo czy osamotniony w przestrzeni bohater potrzebuje wiadomości, iż jego związek właśnie się rozpadł? I jak wyglądałoby to w oficjalnych przekazach?
Bez kontaktu z Lenką Jakubowi coraz mocniej doskwiera odosobnienie. Czy to ona sprawia, iż na statku pojawia się towarzysz? Pozaziemskiej istocie, przypominającej gigantycznego pająka, nadaje imię Hanuš. Kim jest? Przewodnikiem? Doulą? Kamieniem filozoficznym? Duchem ojca czy nienarodzonego jeszcze dziecka? Nie ma na to dobrej odpowiedzi, wiadomo tylko, iż mówiący głosem Paula Dano Hanuš uwielbia nutellę, a jego świadomość sięga początku świata. I choć pająk ma śliczne ślepia, to przydługie konwersacje Ziemianina z Obcym bardziej nużą niż wciągają. Nie są ni specjalnie głębokie, ni zabawne, za to bardzo wymęczone – podobnie jak cały film, w którym nie udało się zbudować przekonującej emocjonalnie więzi, która miałaby łączyć Jakuba ze stworem, z Lenką, z własną przeszłością czy historią kraju. Uwierzyć trzeba na słowo (a tych jest tu bardzo dużo), jak bardzo kocha swoją "rusałkę", jak tęskni, jak bardzo jest osamotniony w kosmosie.
Najgorzej, iż od początku trudno wyzbyć się uczucia, iż historię tę – mimo lekko różnicujących ją akcentów czeskich czy komediowych – dobrze znamy. Podobne obrazki widzieliśmy wielokrotnie, dziwnie znajome są też towarzyszące im dźwięki. Nic dziwnego, bo muzykę napisał Max Richter – wybitny kompozytor, ale i pełnoetatowy ekspert od dźwięków kosmosu. W ostatnich latach jego utwory wykorzystano już w "Nowym początku" Villeneuve’a, "Kongresie" Folmana czy "Ad Astra" Graya – z tym ostatnim zresztą film Rencka łączy najwięcej, bo i tu wysłany hen daleko bohater będzie musiał mierzyć się z daddy issues i zadać sobie kilka filozoficznych pytań – jak w tych wszystkich zapatrzonych w "Solaris", bardzo artystycznych science-fiction.
Renckowi daleko jednak do filozofa, jest raczej niezłym stylistą i dlatego też film warto zobaczyć głównie dla imponujących zdjęć Jakoba Ihre. Realizowano je jeszcze w pandemii i przy dobrych intencjach można byłoby zinterpretować film jako wariację na czasy lockdownów i izolacji, kiedy wielu mierzyło się z samotnością i musiało parę rzeczy przewartościować. Mimo nieustannego gadania "Astronauta" nic jednak interesującego na ten temat nie mówi. Jest filmem urodziwym, ale pustym.