Peter Thiel, choć i tak uważam go (i jemu podobnych) za chciwego socjopatę, powiedział w zeszłym roku coś, z czym się w gruncie rzeczy zgadzam. Poskarżył się na brak porządnego science-fiction o podboju kosmosu – zamiast tego, mamy jedną za drugą dystopię o ponurej przyszłości, którą nam zgotuje dyktatura Petera Thiela (i jemu podobnych).
Zgadzam się z tymi dystopiami. Uważam, iż przyszłość będzie wyglądać jak w powieściach „Ready Player One” i „Supersmutna i prawdziwa historia miłosna”. Ale bez względu na to, co myślę o przyszłości – brakuje mi oldskulowo optymistycznej science-fiction.
Dlatego „Marsjanin” Andy’ego Weira to była dla mnie miłość od pierwszej strony. Tam jest wszystko to, czego mi od tak dawna brakuje.
To jakby z „Instersellara” i „Grawitacji” wyciąć pieprzenie o miłości i osobistych problemach bohaterów – co tam dręczyło tą całą Bullock? trauma po rozwodzie? trauma po porodzie? hudefakkejrs! – a zostawić tylko śluzy, skafandry i ogólną poezję zawartą w słowach typu „Roger that, mission control, activating manual override”.
Jeśli ktoś jakimś cudem nigdy o tej powieści nie słyszał, blurbowe podsumowanie: Mark Watney uczestniczy w trzeciej załogowej wyprawie na Marsa. Wyprawę przerwał wypadek.
Podczas burzy piaskowej Watney został uznany za zmarłego, reszta zaś ewakuowała się w trybie awaryjnym. Watney musi znaleźć sposób na przeżycie – a sytuacja wygląda tym bardziej beznadziejnie, iż na Ziemi nikt nie wie, iż przeżył.
Autor podobno włożył dużo wysiłku w to, żeby powieść była maksymalnie realistyczna od strony naukowej. jeżeli są jakieś nieścisłości, są poza moim obszarem kompetencji, więc mnie kupił (może ktoś z komcionautów coś wynorał?).
Jest oczywiście jedna fundamentalna nielogiczność, która mnie walnęła na samym początku, gdy bohater tęskni do rodziny – ofkors! – i wzdycha, iż „dałby wszystko, żeby móc ją powiadomić, iż żyje”. Następny akapit zarotuję ze względu na spojlery.
„Hxłnqnw xnzvravr zbefrz, mvą” – bq enmh cbzlśynłrz ceml grw fpravr. Cbgrz obungre j xbńph anjvąmhwr łąpmabść m mvrzvą v qbcvreb m Ubhfgba qbjvnqhwr fvę, żr pnłl pmnf tb bofrejhwą. Qbcvreb jgrql mnpmlan hxłnqnć xnzvravr zbefrz. Zrfmhtr!
Poza tym oczywiście nie wierzę w żadną załogową wyprawę na Marsa. Gdy Ameryka zaczynała program Apollo, górna stawka podatku dochodowego wynosiła 91%. Nic dziwnego, iż mieli z czego budować autostrady i rakiety kosmiczne.
Teraz górna stawka to 39.6%. To nie wystarczy choćby na bieżące remontowanie tych autostrad, które zbudował Eisenhower. Wszystko po to, żeby Peter Thiel sobie mógł kupić fafnasty odrzutowiec. Jak tęskno za dawną glorią NASA, niech się wysmarka w studolarówki.
Główny bohater jest postacią nieznośnie stereotypową, takim typowym all-american hero o kwadratowej szczęce. Zdecydowanie bliżej Kirka niż Picarda. W filmie ma go grać Matt Damon i już mi się robi niedobrze na myśl, jak Damon zinterpretuje niektóre teksty Watneya, które brzmią czerstwo choćby na papierze.
Wszyscy w NASA są nieznośnie stereotypowymi nerdami, z wyjątkiem rzeczniczki prasowej, która z kolei ciągle teatralnie wzdycha, iż otaczają ją same nerdy. To już prowadzi do nieintencjonalnego komizmu.
W NASA jeden z pomysłów na uratowanie Watneya zyskuje nazwę kodową „Projekt Elrond”. Rzeczniczce oczywiście ta nazwa nic nie mówi, a gdy jej to ktoś wyjaśni, woła, iż „nikt z was nie miał dziewczyny w liceum”.
„Władca Pierścieni” jako sekretna kultura nerdowska, znana tylko nielicznym w tajemniczonym i gwarantująca, iż licealista nie getnie lajda? Andy Weir spędził ostatnie 30 lat w śpiączce? Witamy na planecie Ziemia, gdy kina robią walentynkowe promocje „Władcy Pierścieni”, „Gwiezdnych wojen” i „Star Treka”.
Nawet ten running joke o „nerdach z NASA” jestem gotów autorowi wybaczyć, bo można go odebrać jako właśnie nawiązanie do kultury geekowskiej sprzed 30 lat, kiedy jeszcze była czymś fajnym. A nie mizogyniczną walką z „etyką w dziennikarstwie growym”.
Ta manifestacyjna oldskulowość powieści prowadzi do paradoksalnego skutku. Pustynny Mars wydaje się gościnniejszą planetą niż Ziemia, bo przynajmniej gdy człowiekowi grozi śmierć głodowa na Marsie, to jest wielki dramat i cały świat się bardzo przejmuje. A na Ziemi to business as usual, przecież fafnasty odrzutowiec Thiela sam się nie sfinansuje.