
plakat serialu „Studio”
Wyobraźcie sobie serial w stylu „Mad Mena”, tylko dziejący się współcześnie. Główny bohater jest wielbicielem samochodów retro i ekstrawaganckich, szytych na miarę garniturów, a jego pasją są filmy, które kocha tak bardzo, iż w jego życiu nie ma miejsca na długoletni związek, jedynie na przelotne romanse. Jest pracoholikiem, ale przecież robi to, co zawsze chciał; no, prawie, bo jest producentem filmowym w Continental Studios, a chciałby być znacznie wyżej na szczeblach korporacyjnej drabiny.
Mimo to i tak haruje jak wół, bo inaczej nie potrafi. Praca to wyścig, w którym, prócz głównego bohatera, udział biorą ludzie podobni do niego – trzymający się ostatniej nadziei, iż sztuka zwycięży nad komercją.
Przez dziesięć odcinków wyobrażenia naszego bohatera zostają wielokrotnie zrównane z ziemią, będzie musiał iść na kompromisy, czego nienawidzi, ale też poświęcić jeszcze więcej, by ugrać coś dla siebie. Pierwszy sezon kończy się sceną, w której bohater zostaje odwieziony limuzyną do domu. W ręce dzierży Oscara, którego produkowany przez niego film właśnie otrzymał. Wcześniej usłyszał plotkę, iż szef studia ma zwolnić wieloletnią kierowniczkę produkcji i zatrudnić właśnie jego. Wystarczy, iż dostarczy Oscara. Odcinek kończy się jednak ujęciem bohatera siedzącego samotnie u stóp schodów — zagubionego i opuszczonego.
Skoro nie „Mad Men”, to co?

fot. materiały prasowe serialu „Studio”
Takiego serialu pragnąłem. Jednak „Studio” nim nie jest. A przynajmniej nie w pełni. Inspiracji szukać w „Mad Menie” nie można, ale w „Figurantce”, satyrze na amerykańską scenę polityczną, już tak. Tu też nie ma miejsca na emocjonujący rozwój postaci, gag goni gag, a krindż ściele się gęsto. Nie powinno mnie to dziwić, wystarczy spojrzeć na rodowód „Studia”. Stoi za nim duet wieloletnich współpracowników – Seth Rogen i Evan Goldberg, którzy stworzyli takie kultowe komediowe hity, jak „To już koniec”, „Supersamiec” czy „Boski chillout”.
Obaj na Hollywoodzie zjedli zęby, więc wiedzą, o czym mówią.
Początkowy opis mojego wymarzonego serialu po części wydestylował z fabuły „Studia”. Głównym bohaterem jest Matt Remick (w tej roli również Seth Rogen), który w Continental dotychczas pełnił funkcję jednego z film executive’ów, odpowiadał za produkcję filmów, dealował z twórcami i twórczyniami, ale też ze swoim szefem Griffinem Millem (Bryan Cranston). Dla tego drugiego nie liczy się Sztuka przez duże S, tylko czysta komercha, przynosząca morze dolców. Pragnie, aby i jego studio powtórzyło sukces Warner Bros. i „Barbie”, choćby bez intelektualnego drugiego dna. Mill postawił na franczyzę Kool-Aid, czyli kolorowego napoju, którego „maskotką” jest Kool-Aid Man – wielki szklany dzban czerwonego płynu z lodem. Dlatego też za oddanie dla kina artystycznego właśnie zwolnił swoją długoletnią kierowniczkę studia, Patty Leigh (fantastyczna Catherine O’Hara, która do roli inspirowała się byłą szefową studia Sony, Amy Pascal).

fot. materiały prasowe serialu „Studio”
Tu na scenie pojawia się Matt. Dostaje bowiem szansę wejścia w buty Patty, musiałby tylko schować do kieszeni swoją miłość do X muzy, a przynajmniej jej niekomercyjnej wersji, no i poniekąd zdradzić samą Leigh, z którą się przyjaźni.
Remick zgadza się od razu. Przecież marzył o tym od dawna!
Martin Scorsese i inni
Jak Matt zadowoli swojego wewnętrznego kinomana i nasyci żarłoczny apetyt studia na kasę? Okazuje się, iż Martin Scorsese właśnie ma gotowy scenariusz, w który idealnie wpisuje się Kool-Aid. Chodzi o… masakrę w Jonestown, w której 918 ofiar miało popełnić samobójstwo, pijąc wspomniany napój. A w roli głównej Steve Buscemi jako Jim Jones. Pyszna to satyra na Hollywood, gdzie twórcy i twórczyni – też ci poważani i nagradzani – w obliczu bezdusznych wyjadaczy z korporacyjnych szczytów są gotowi na wielkie ustępstwa, by pracować i – no, cóż – zarobić.
Odcinek z reżyserem „Wilka z Wall Street” jest kluczowy, by zobrazować, jak robione jest „Studio”.

fot. materiały prasowe serialu „Studio”
Matt musi podejmować decyzje, których nie chce, np. oszukać wspomnianego twórcę. Albo dać feedback Ronowi Howardowi tak, by nie obrazić jego artystycznych ambicji i jednocześnie namówić na wycięcie nudnej jak flaki z olejem sekwencji filmu. Poza tym w każdym odcinku pojawia się „ktoś znany” w roli samego siebie. Przez ekran przewijają się – prócz Scorsesego, Howarda i Buscemiego – m.in. Charlize Theron, Zoë Kravitz, Dave Franco, Olivia Wilde, Greta Lee, Sarah Polley… Lista jest długa. Natomiast zaskakuje tylko połowicznie. Bo przecież każde z nich z chęcią przyjmie przelew od Apple TV+ (a ten streaming produkuje serial). Po drugie satyryczne kły, którymi Rogen i Goldberg kąsają swoją branżę, są mocno stępione. Wszyscy bawią się tu bezpiecznie jak przedszkolaki w ogrodzonej piaskownicy. Szkoda.
Miłość twórców do Hollywood widać chociażby w kręceniu poszczególnych epizodów.
Znajdziemy w nich inspirację kinem noir, jak „Chinatown”, inny zrobiony jest w jednym ujęciu niczym kultowa scena w Copacabanie w „Chłopakach z ferajny”. Bo być może „Studio” jest sitcomem, w którym ekipa co odcinek dostaje absurdalny problem do rozwiązania, ale wizualnie zachwyca. Podobnie, jak drugoplanowa obsada. Prócz O’Hary świetna jest Kathryn Hahn jako ekspertka od marketingu, Maya – głośna, wulgarna, nieznosząca sprzeciwu. Ike Barinholtz jako toksyczny, niedowartościowany, wciągający kreskę za kreską, by utrzymać równowagę w stresującym środowisku gwiazd i gwiazdeczek, producent Sal Saperstein. Wszyscy oni, jak na konwencję przystało, są przesadzeni i irytujący, ale jednocześnie nie można od nich odwrócić wzroku.
Film vs serial

fot. materiały prasowe serialu „Studio”
W jednym z późniejszych odcinków Matt jest na kolacji z ludźmi zupełnie spoza branży filmowej. Jedna osoba mówi: „Jeśli szukasz sztuki, włącz telewizor”. Ktoś inny: „Widziałeś »The Bear«?”. To interesujący dialog przede wszystkim dlatego, iż mówimy o branży filmowej, oglądając serial na portalu streamingowym, który kręci nosem na pokazywanie swoich filmów w kinie.
I faktycznie, skoro ludzie nie siedzą w kinie, oglądają tzw. prestiżową telewizję.
Wiele nowych seriali też więcej mówi o naszej rzeczywistości niż filmy. Po drugie, zacytowany dialog mocno obrazuje świat serialu, który mimo wszystko jest blisko hollywoodzkiej rzeczywistości. Jest też blisko Matta, który załapał się na swoją wymarzoną robotę, kiedy biznes filmowy ma trafić szlag. Rogen i Goldberg to czują. Nie chcą kopać leżącego.