Blisko sześć dekad temu Rosemary Woodhouse odważyła się spojrzeć w ślepia narodzonego z niej diabełka. Zaraz potem ośmielony legion demonów z dalekich państw ruszył na podbój zachodniego świata, by umeblować nowoczesne sumienia i masową wyobraźnię. Mamy rok 2024, a czorty w najlepsze panoszą się po dużym ekranie: wzywają na pojedynki egzorcystów, gwałcą dziewice w habitach i usidlają niereligijne umysły. Cyrograf podpisany w Hollywood nie ma daty ważności. Czy jednak siarka raz na zawsze zakonserwowała strachy kinomanów, a ekranowy szatan przez cały czas posługuje się starymi metodami?
"Duch czasu straszy choćby ateistów", można by podsumować inspiracje twórców horrorów sprzed półwieku. Historycy kina potwierdzają: żadna kinematografia nie reagowała na rzeczywistość tak energicznie jak ta amerykańska z lat 70. i 80. Skoro rozmawiamy o horrorze z diabłem w roli głównej, wypada zapytać o duchowość tamtego społeczeństwa. Choć zachodnie religie w epoce hippisów przypominają gabinet krzywych luster, socjologowie odnotowują tu pewne prawidła: apogeum religijności kościelnej w USA dobiega końca w połowie wieku, a z biegiem lat wpływ religii coraz mocniej ogranicza się do sfery prywatnej. Dostrzegając kryzys na horyzoncie, Watykan w latach 60. podejmuje trud dostosowania swojego nauczania do nowoczesnych wartości. ale gdy Sobór Watykański II dywaguje na temat kulturowego pluralizmu i pędzącej sekularyzacji, równolegle za oceanem rewolucja seksualna, ruchy kontestacyjne, farmaceutyczne nowinki (z pigułką antykoncepcyjną na czele) podważają trwałość podstawowej komórki społecznej, w efekcie naruszając całą resztę. Zmieniają się priorytety i wartości amerykańskiego społeczeństwa, zmienia się i duchowość.
Wydawać by się mogło, iż w nowoczesnej cywilizacji szkiełkiem i okiem wyjaśniono świat, więc na duchy i gusła nie ma w niej miejsca. Kryzys wielkich religii w latach 70. nie oznacza jednak braku potrzeby mistyki. Narodził się nowy dyskurs religijny, który nie postulował już konieczności dostosowania się do świeckich wartości, ale potrzebę wydobycia sakralnych podstaw organizacji społeczeństwa, a nawet, o ile to konieczne, jego przekształcenie ("Zemsta Boga", Gilles Kepel). Głód sacrum zaspokajają więc coraz to nowe odmiany kościołów i sekt, oczyszczających znane doktryny religijne i dystansujących się od społeczeństwa (jeden z takich przypadków bierze pod lupę dokumentalny "Bardzo dziki kraj"). Filozofia satanistyczna przenika do głównego nurtu, fascynację wzbudzają schwarz-celebryci w rodzaju Charlesa Mansona. Dzieci-kwiaty – zrywające więzy rodzinne, gardzące stabilizacją – w oczach niektórych przypominają raczej przybyłe z egzotycznych krain dzieci szatana. Owo pokoleniowe uprzedzenie znajduje rozmaite adaptacje w kinie, a nierzadko łączy się z innymi fobiami: obawą przed ingerencją w kobiecy organizm ("Dziecko Rosemary" z 1968, "Pomiot" z 1979) lub strachem przed intruzem we własnym ciele ("Obcy 8. Pasażer Nostromo" z 1979). Nierzadko zamienia się w metaforę monstrualnych sił wykluwających się w – do niedawna bezpiecznych – murach rodzinnego domu ("Carrie" z 1976, "Halloween" z 1978).
Na ekranowe diabły zmiany obyczajowe działają niczym budzik. Nieprzywiązani do jedynej słusznej doktryny filmowcy mogą pozwolić sobie na myślowe eksperymenty. Obficie czerpią z chrześcijańskich tradycji, zaczytują się w biblijnej Księdze Objawienia, równocześnie sięgają do dalekowschodnich mitologii, po godzinach zaś szperają w świeżo wydanej "Biblii Szatana" La Veya. Twórcy horrorów zawierają z publicznością umowę wprowadzającą w rytuał wiary – wymaganej przecież przez gatunkową konwencję (teoretyk gatunku Nöel Carroll napisze w tym kontekście o "zawieszeniu niewiary"). Na przekór nowoczesności popkulturowe fantazje rozprawiają się z chłodnym racjonalizmem.
Kształtująca się w latach 70. satanistyczna konwencja nie pozwala na zbytnią komplikację w obrazowaniu świata. Na ekranie dobro musi walczyć ze złem – tego wymaga rozrywkowa dramaturgia, taka ma być ludzka natura. W walce z wszechmocnym Bogiem diabeł skazany jest jednak na niepowodzenie. Demony przypełzają więc do człowieka. Grzebią mu w sumieniu, odkrywają traumy, ale i testują poznawcze ograniczenia. Te fundamentalne dla gatunku motywy podejmuje William Friedkin "Egzorcystą" (1973) i Richard Donner "Omenem" (1976). Jak zauważa badacz gatunku Dariusz Brzostek, filmy te posługują się motywem psychomachii: kapłani zmagają się z demonem, chrześcijanie z satanistami, dobro ze złem. Jednocześnie walka o duszę obrazuje pojedynek sceptycyzmu i naukowej empirii z ludową religijnością, magią i zabobonem. U Friedkina i Donnera ludzie nauki okazują bezradność wobec tzw. Tajemnicy, ale i żołnierzom Chrystusa daleko do żelaznej konsekwencji: w "Omenie" ksiądz pogrąża się w spiskowym szaleństwie, w "Egzorcyście" – przeżywa kryzys wiary. Lekcja, jaką gatunek nieraz jeszcze przypomni, brzmi: w starciu z pradawnymi siłami zachodnia cywilizacja nie powinna popadać w samozadowolenie. Niezależnie, czy horrory dają się czytać jako psychologiczna metafora czy psychoanalityczna łamigłówka, na ekranie to zawsze zło narusza materialny porządek świata. Póki co lekarstwem na nie jest modlitwa lub stary dobry rytuał.
Satanistyczna konwencja szybciutko okrzepła, a Hollywood utonęło w morzu kopii, sequeli i przeróbek. Dość powiedzieć, iż tysiąclecie wieńczy premiera "I stanie się koniec", w którym problem z rozłożeniem Antychrysta na łopatki ma sam Arnold Schwarzenegger. Gdy to mu się wreszcie udaje, klasyka satanistycznego horroru przez cały czas ogranicza się do tej samej litanii zasłużonych tytułów. Zanim kilkanaście lat później James Wan strawestuje konwencję (chyba najlepiej w "Obecności" z 2013 r.), kinowy repertuar zanotuje próby przełamania gatunkowej rutyny – próby nieliczne, ale stanowiące celne świadectwo zmian zaszłych w zeświecczonych społeczeństwach.
W "Paranormal Activity" (2007) w mieszkaniu ateistów-agnostyków zagnieżdża się demoniczny byt, ale nawiedzenie to nie pociąga już za sobą ani etycznych, ani eschatologicznych konsekwencji. Bohaterowie nie kontrują zła modlitwą, a środek zaradczy przeciw diabłom (nieważne: chrześcijańskim, indiańskim, szintoistycznym) stanowi ezoteryczna książka lub telefon do fachury od danego wierzenia. O tym, iż w pluralistycznym społeczeństwie egzorcysta ma status specjalisty pełniącego po prostu usługę publiczną, zaświadcza hiszpański "[REC] 2" (2009). Gdy zamieszkujących jeden budynek ludzi opanowuje tajemniczy wirus, na ratunek przybywają duchowni z różańcem w dłoni i zaklęciem na ustach oraz uzbrojeni po uszy antyterroryści. Konflikt religii z nauką nie jest tematem. Poszukiwania Jedynej Słusznej Prawdy tracą na znaczeniu, skoro wszyscy walczą ramię w ramię z tym samym wrogiem.
O wspólnocie jako desce ratunku przed zalewem zła nie ma już mowy w późniejszym dokładnie o dekadę "Saint Maud". Tytułowa (anty)bohaterka żyje w separacji od kościelnych instytucji i społeczeństwa. Choć poszukuje boskiego natchnienia, nasłuchuje głosów tylko we własnej głowie. Jak się okaże, z namierzeniem źródła ekstaz, nawiedzeń i wizji może mieć problem… W swoim debiutanckim filmie Angielka Rose Glass bada nieostrą granicę, za którą znika wiara dająca pocieszenie, a zaczynają się fanatyzmy i psychozy. Podobnie jak w "Egzorcyście", w "Saint Maud" ciało jest sceną duchowej walki – jednak udręki czynione sobie przez dążącą do świętości pokutnicę potrafią przerazić dalece bardziej niż nadnaturalne ingerencje demona Pazuzu.
Glass nie pokazuje już pazurzastych straszydeł hasających po ścianach, ale demony wykluwające się ludziom pod czaszkami. Podobne zainteresowania przejawia Robert Eggers w "Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii" (2015). XVII-wieczny świat w bogobojnej optyce może i jest pełen demonów, ale ściśnięty za ciasno gorset religijnych zakazów dusi mocniej niż siarka. Ateistyczny moralitet w wykonaniu Eggersa daje specyficzne (bo satanistyczne) pocieszenie, o którym z kolei jedynie pomarzyć mogą widzowie "Gdy rodzi się zło". W horrorze z Argentyny opętanie rozplenia się jak wirus. To nie wątek epidemiczny budzi tu jednak grozę, ale egzystencjalna nicość, jaką unaocznia. W wymyślonym przez Demiána Rugnę świecie świątynia równa się zabytek, a religie są pieśnią przeszłości. Skoro Bóg umarł, jesteśmy bezbronni. Imię demona i jego natura pozostają w ukryciu, nie wiadomo więc, jak z nim walczyć i czy w ogóle da się go pokonać.
Na szczęście lub nieszczęście dla X Muzy nadzieja jest potrzebna, byśmy chcieli do kina wracać. Dzisiejsi twórcy horrorów satanistycznych najczęściej więc kierują się jednym z dwóch priorytetów. Zamieniają się albo w religijnych moralistów serwujących lekcję o "pokusie zła i mocy dobra", albo w kinofilów bawiących się gatunkową tradycją. Czasem jednak nie sposób odróżnić jednych od drugich. Tak było w przypadku filmu inspirowanego postacią Gabriela Amortha, egzorcysty diecezji rzymskiej (dokument o nim nakręcił zresztą sam William Friedkin), czyli "Egzorcysty papieża" (2023) z Russellem Crowe'em w roli głównej. Za sensacyjną fantastykę rodzącą skojarzenia z pulpą twórcom dostało się od Międzynarodowego Stowarzyszenia Egzorcystów. Ciekawe, iż z tych samych powodów popularny horrorek bywał też chwalony: jako czysta zabawa wokół superbohatera w koloratce oraz dowód dystansu i poczucia humoru producentów w habitach. Bo i owszem, za film odpowiada studio prowadzone przez jezuitów. Czy dzieło – pierwotnie pomyślane jako agitka niedająca zgasnąć legendzie Amortha – spełniło swoją misję. Bóg jeden raczy wiedzieć.
Gdy piszę te słowa, kina kuszą seansem "Omenu: Początku". Prequel dzieła Richarda Donnera kłania się gatunkowym tradycjom, ale idzie z duchem naszej antyklerykalnej epoki. Ekranowy diabeł cały czas ukrywa się tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Z wnętrza rzymskokatolickich instytucji przywołują go osoby ubrane w sutanny i habity. Choć drżą przed złem, które Antychryst reprezentuje, bardziej boją się klęski Kościoła. Szatan nie niesie już bowiem apokalipsy – swoją obecnością ma się rozprawić z… apokalipsą sekularyzmu. Smaczna to ironia i być może najbardziej przewrotny moment w historii satanistycznego gatunku: gdzie Kościół nie może, tam diabła pośle.
"Duch czasu straszy choćby ateistów", można by podsumować inspiracje twórców horrorów sprzed półwieku. Historycy kina potwierdzają: żadna kinematografia nie reagowała na rzeczywistość tak energicznie jak ta amerykańska z lat 70. i 80. Skoro rozmawiamy o horrorze z diabłem w roli głównej, wypada zapytać o duchowość tamtego społeczeństwa. Choć zachodnie religie w epoce hippisów przypominają gabinet krzywych luster, socjologowie odnotowują tu pewne prawidła: apogeum religijności kościelnej w USA dobiega końca w połowie wieku, a z biegiem lat wpływ religii coraz mocniej ogranicza się do sfery prywatnej. Dostrzegając kryzys na horyzoncie, Watykan w latach 60. podejmuje trud dostosowania swojego nauczania do nowoczesnych wartości. ale gdy Sobór Watykański II dywaguje na temat kulturowego pluralizmu i pędzącej sekularyzacji, równolegle za oceanem rewolucja seksualna, ruchy kontestacyjne, farmaceutyczne nowinki (z pigułką antykoncepcyjną na czele) podważają trwałość podstawowej komórki społecznej, w efekcie naruszając całą resztę. Zmieniają się priorytety i wartości amerykańskiego społeczeństwa, zmienia się i duchowość.
Wydawać by się mogło, iż w nowoczesnej cywilizacji szkiełkiem i okiem wyjaśniono świat, więc na duchy i gusła nie ma w niej miejsca. Kryzys wielkich religii w latach 70. nie oznacza jednak braku potrzeby mistyki. Narodził się nowy dyskurs religijny, który nie postulował już konieczności dostosowania się do świeckich wartości, ale potrzebę wydobycia sakralnych podstaw organizacji społeczeństwa, a nawet, o ile to konieczne, jego przekształcenie ("Zemsta Boga", Gilles Kepel). Głód sacrum zaspokajają więc coraz to nowe odmiany kościołów i sekt, oczyszczających znane doktryny religijne i dystansujących się od społeczeństwa (jeden z takich przypadków bierze pod lupę dokumentalny "Bardzo dziki kraj"). Filozofia satanistyczna przenika do głównego nurtu, fascynację wzbudzają schwarz-celebryci w rodzaju Charlesa Mansona. Dzieci-kwiaty – zrywające więzy rodzinne, gardzące stabilizacją – w oczach niektórych przypominają raczej przybyłe z egzotycznych krain dzieci szatana. Owo pokoleniowe uprzedzenie znajduje rozmaite adaptacje w kinie, a nierzadko łączy się z innymi fobiami: obawą przed ingerencją w kobiecy organizm ("Dziecko Rosemary" z 1968, "Pomiot" z 1979) lub strachem przed intruzem we własnym ciele ("Obcy 8. Pasażer Nostromo" z 1979). Nierzadko zamienia się w metaforę monstrualnych sił wykluwających się w – do niedawna bezpiecznych – murach rodzinnego domu ("Carrie" z 1976, "Halloween" z 1978).
"Dziecko Rosemary"
Na ekranowe diabły zmiany obyczajowe działają niczym budzik. Nieprzywiązani do jedynej słusznej doktryny filmowcy mogą pozwolić sobie na myślowe eksperymenty. Obficie czerpią z chrześcijańskich tradycji, zaczytują się w biblijnej Księdze Objawienia, równocześnie sięgają do dalekowschodnich mitologii, po godzinach zaś szperają w świeżo wydanej "Biblii Szatana" La Veya. Twórcy horrorów zawierają z publicznością umowę wprowadzającą w rytuał wiary – wymaganej przecież przez gatunkową konwencję (teoretyk gatunku Nöel Carroll napisze w tym kontekście o "zawieszeniu niewiary"). Na przekór nowoczesności popkulturowe fantazje rozprawiają się z chłodnym racjonalizmem.
Kształtująca się w latach 70. satanistyczna konwencja nie pozwala na zbytnią komplikację w obrazowaniu świata. Na ekranie dobro musi walczyć ze złem – tego wymaga rozrywkowa dramaturgia, taka ma być ludzka natura. W walce z wszechmocnym Bogiem diabeł skazany jest jednak na niepowodzenie. Demony przypełzają więc do człowieka. Grzebią mu w sumieniu, odkrywają traumy, ale i testują poznawcze ograniczenia. Te fundamentalne dla gatunku motywy podejmuje William Friedkin "Egzorcystą" (1973) i Richard Donner "Omenem" (1976). Jak zauważa badacz gatunku Dariusz Brzostek, filmy te posługują się motywem psychomachii: kapłani zmagają się z demonem, chrześcijanie z satanistami, dobro ze złem. Jednocześnie walka o duszę obrazuje pojedynek sceptycyzmu i naukowej empirii z ludową religijnością, magią i zabobonem. U Friedkina i Donnera ludzie nauki okazują bezradność wobec tzw. Tajemnicy, ale i żołnierzom Chrystusa daleko do żelaznej konsekwencji: w "Omenie" ksiądz pogrąża się w spiskowym szaleństwie, w "Egzorcyście" – przeżywa kryzys wiary. Lekcja, jaką gatunek nieraz jeszcze przypomni, brzmi: w starciu z pradawnymi siłami zachodnia cywilizacja nie powinna popadać w samozadowolenie. Niezależnie, czy horrory dają się czytać jako psychologiczna metafora czy psychoanalityczna łamigłówka, na ekranie to zawsze zło narusza materialny porządek świata. Póki co lekarstwem na nie jest modlitwa lub stary dobry rytuał.
"Omen"
Satanistyczna konwencja szybciutko okrzepła, a Hollywood utonęło w morzu kopii, sequeli i przeróbek. Dość powiedzieć, iż tysiąclecie wieńczy premiera "I stanie się koniec", w którym problem z rozłożeniem Antychrysta na łopatki ma sam Arnold Schwarzenegger. Gdy to mu się wreszcie udaje, klasyka satanistycznego horroru przez cały czas ogranicza się do tej samej litanii zasłużonych tytułów. Zanim kilkanaście lat później James Wan strawestuje konwencję (chyba najlepiej w "Obecności" z 2013 r.), kinowy repertuar zanotuje próby przełamania gatunkowej rutyny – próby nieliczne, ale stanowiące celne świadectwo zmian zaszłych w zeświecczonych społeczeństwach.
W "Paranormal Activity" (2007) w mieszkaniu ateistów-agnostyków zagnieżdża się demoniczny byt, ale nawiedzenie to nie pociąga już za sobą ani etycznych, ani eschatologicznych konsekwencji. Bohaterowie nie kontrują zła modlitwą, a środek zaradczy przeciw diabłom (nieważne: chrześcijańskim, indiańskim, szintoistycznym) stanowi ezoteryczna książka lub telefon do fachury od danego wierzenia. O tym, iż w pluralistycznym społeczeństwie egzorcysta ma status specjalisty pełniącego po prostu usługę publiczną, zaświadcza hiszpański "[REC] 2" (2009). Gdy zamieszkujących jeden budynek ludzi opanowuje tajemniczy wirus, na ratunek przybywają duchowni z różańcem w dłoni i zaklęciem na ustach oraz uzbrojeni po uszy antyterroryści. Konflikt religii z nauką nie jest tematem. Poszukiwania Jedynej Słusznej Prawdy tracą na znaczeniu, skoro wszyscy walczą ramię w ramię z tym samym wrogiem.
O wspólnocie jako desce ratunku przed zalewem zła nie ma już mowy w późniejszym dokładnie o dekadę "Saint Maud". Tytułowa (anty)bohaterka żyje w separacji od kościelnych instytucji i społeczeństwa. Choć poszukuje boskiego natchnienia, nasłuchuje głosów tylko we własnej głowie. Jak się okaże, z namierzeniem źródła ekstaz, nawiedzeń i wizji może mieć problem… W swoim debiutanckim filmie Angielka Rose Glass bada nieostrą granicę, za którą znika wiara dająca pocieszenie, a zaczynają się fanatyzmy i psychozy. Podobnie jak w "Egzorcyście", w "Saint Maud" ciało jest sceną duchowej walki – jednak udręki czynione sobie przez dążącą do świętości pokutnicę potrafią przerazić dalece bardziej niż nadnaturalne ingerencje demona Pazuzu.
"Saint Maud"
Glass nie pokazuje już pazurzastych straszydeł hasających po ścianach, ale demony wykluwające się ludziom pod czaszkami. Podobne zainteresowania przejawia Robert Eggers w "Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii" (2015). XVII-wieczny świat w bogobojnej optyce może i jest pełen demonów, ale ściśnięty za ciasno gorset religijnych zakazów dusi mocniej niż siarka. Ateistyczny moralitet w wykonaniu Eggersa daje specyficzne (bo satanistyczne) pocieszenie, o którym z kolei jedynie pomarzyć mogą widzowie "Gdy rodzi się zło". W horrorze z Argentyny opętanie rozplenia się jak wirus. To nie wątek epidemiczny budzi tu jednak grozę, ale egzystencjalna nicość, jaką unaocznia. W wymyślonym przez Demiána Rugnę świecie świątynia równa się zabytek, a religie są pieśnią przeszłości. Skoro Bóg umarł, jesteśmy bezbronni. Imię demona i jego natura pozostają w ukryciu, nie wiadomo więc, jak z nim walczyć i czy w ogóle da się go pokonać.
Na szczęście lub nieszczęście dla X Muzy nadzieja jest potrzebna, byśmy chcieli do kina wracać. Dzisiejsi twórcy horrorów satanistycznych najczęściej więc kierują się jednym z dwóch priorytetów. Zamieniają się albo w religijnych moralistów serwujących lekcję o "pokusie zła i mocy dobra", albo w kinofilów bawiących się gatunkową tradycją. Czasem jednak nie sposób odróżnić jednych od drugich. Tak było w przypadku filmu inspirowanego postacią Gabriela Amortha, egzorcysty diecezji rzymskiej (dokument o nim nakręcił zresztą sam William Friedkin), czyli "Egzorcysty papieża" (2023) z Russellem Crowe'em w roli głównej. Za sensacyjną fantastykę rodzącą skojarzenia z pulpą twórcom dostało się od Międzynarodowego Stowarzyszenia Egzorcystów. Ciekawe, iż z tych samych powodów popularny horrorek bywał też chwalony: jako czysta zabawa wokół superbohatera w koloratce oraz dowód dystansu i poczucia humoru producentów w habitach. Bo i owszem, za film odpowiada studio prowadzone przez jezuitów. Czy dzieło – pierwotnie pomyślane jako agitka niedająca zgasnąć legendzie Amortha – spełniło swoją misję. Bóg jeden raczy wiedzieć.
"Egzorcysta papieża"
Gdy piszę te słowa, kina kuszą seansem "Omenu: Początku". Prequel dzieła Richarda Donnera kłania się gatunkowym tradycjom, ale idzie z duchem naszej antyklerykalnej epoki. Ekranowy diabeł cały czas ukrywa się tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Z wnętrza rzymskokatolickich instytucji przywołują go osoby ubrane w sutanny i habity. Choć drżą przed złem, które Antychryst reprezentuje, bardziej boją się klęski Kościoła. Szatan nie niesie już bowiem apokalipsy – swoją obecnością ma się rozprawić z… apokalipsą sekularyzmu. Smaczna to ironia i być może najbardziej przewrotny moment w historii satanistycznego gatunku: gdzie Kościół nie może, tam diabła pośle.