„Ocet jabłkowy” to kolejna historia o oszustce, zyskującej uwielbienie i pieniądze dzięki ludzkiej naiwności i desperacji. Czy australijska produkcja z Kaitlyn Dever wyróżnia się czymś na tle podobnych produkcji?
Australijski skandal z 2015 roku był mi obcy, „Ocet jabłkowy” („Apple Cider Vinegar”) miał mnie więc czym zaskoczyć. Poza tym ta sześciogodzinna nowość Netfliksa (widziałam przedpremierowo całość), chociaż od odkrycia prawdy minęła dekada, pod wieloma względami wpisuje się tematycznie i dziś w ducha czasów, bo i wpływ „internetowych guru”, i odwrót od tradycyjnej medycyny w stronę wątpliwych alternatyw to nasza codzienność. Produkcja oparta na książkowym reportażu „The Woman Who Fooled the World” Beau Donelly’ego i Nicka Toscano jest więc kolejnym potencjalnym hitem true crime.
Ocet jabłkowy – o czym jest miniserial Netfliksa?
I zakładam, iż „Ocet jabłkowy” z Kaitlyn Dever („Niewiarygodne”, „Lekomania”) w roli głównej hitem się faktycznie stanie, idąc w ślady „Kim jest Anna?” z Julią Garner i „Zepsutej krwi” z Amandą Seyfried. Opowieść o kłamstwie, którego dopuściła się udająca chorobę Belle Gibson (Dever), ma bowiem sensacyjny potencjał, na dodatek zapewniając trochę wzruszeń. Kłamiąca na swój temat influencerka, wykorzystująca nowe technologie (aplikacja) i platformy (rodzący się wtedy Instagram), by przekonać ludzi, iż nowotwór mózgu można pokonać dietą i pozytywnym myśleniem? To samograj z tajemniczą negatywną bohaterką, modnym tematem wpływu internetu na społeczeństwo oraz krytycznym spojrzeniem na biznes i media, włączające się w dochodowe trendy bez jakiegokolwiek sprawdzania faktów.
I nie przeczę, „Ocen jabłkowy” Samanthy Strauss („Dziewięcioro nieznajomych”) się całkiem sprawnie ogląda. Fakt, chwilami miniseria wydaje się za długa, spokojnie wystarczyłoby rozpisać scenariusz na cztery godziny lub sześć razy po czterdzieści pięć minut. Ale kolejne odcinki włącza się odruchowo, bo wątków, emocji i zwrotów akcji jest dość, by utrzymać uwagę. Mam jednak problem z tym, iż ceną za, przynajmniej jak na taki nielekki temat, lekkość oglądania okazuje się tu wątpliwe rozłożenie akcentów. A skoro już i tak idzie się w serial możliwie przystępny, warto byłoby lepiej wykorzystać szansę na dobitną lekcję dla widowni.
Ocet jabłkowy to przede wszystkim Kaitlyn Dever
Teoretycznie bohaterek mamy kilka. Budowanie „społeczności” wokół projektu Belle i wykorzystywanie do tego kolejnych nabierających się osób w otoczeniu ambitnej młodej kobiety przeplata się z drogą Milli (Alycia Debnam-Carey, „Wszystkie kwiaty Alice Hart”) – faktycznie chorej na raka i wierzącej w „alternatywne” sposoby leczenia, a także Lucy (Tilda Cobham-Hervey, również z „Wszystkich kwiatów Alice Hart”), która w obliczu nowotworu ulega internetowej fascynacji Belle, kwestionując coraz silniej dane medyczne. Tyle iż tak naprawdę miniserial też ulega fascynacji Belle, choćby gdy ją demaskuje, a pozostałe postaci zawsze są w jej cieniu, chociaż empatia kazałaby to im dać więcej przestrzeni.
Tak jak w przypadku true crime o seryjnych mordercach, gdzie raczej stawiam na na opowieści skupione na ofiarach i śledczych, a nie na sprawcach (stąd polecałabym choćby „Przełom” czy „The Long Shadow„), tak i tu wolałabym, żeby Belle była mniej wyeksponowana. Na dodatek Dever wypada w tej roli doskonale, błyskawicznie przechodząc od kamiennej twarzy do wybuchów histerii mającej skłonić innych do współczucia. A przecież fantastycznie gra też fałszywą słodycz, szantaż ukryty za uśmiechem i faktyczną traumę, którą jednak niesłusznie wszystko usprawiedliwia. Świetna rola, tyle iż przez to cała reszta „Octu jabłkowego” jeszcze bardziej schodzi na dalszy plan.
Ocet jabłkowy, czyli sprawczyni ciekawsza niż ofiary
Niby skakanie między planami czasowymi dotyczy wszystkich wątków, ale tylko to, co związane z Belle, faktycznie wciąga. Przebłyski z jej dzieciństwa, kolejne – pokazane achronologicznie – próby osiągnięcia sukcesu i, przede wszystkim, sympatii i uznania ze strony innych, spirala kłamstw i manipulacji… Jasne, produkcja Netfliksa zmierza do upadku tej antybohaterki, a widz ma z tego upadku satysfakcję, ale jednak gdzieś po drodze „Ocet jabłkowy” za bardzo próbuje komplikować ten obraz, przez co wbrew sobie można podziwiać kreatywność Belle lub wręcz współczuć jej trudnego dzieciństwa. Niby zero usprawiedliwiania, pełne potępienie – ale jednak masa uwagi. Kilkukrotne burzenie czwartej ściany, by kpiąco zapewnić, iż Gibson nie zapłacono za tę historię, jakoś mnie nie uspokoiło. Nowa era rozpoznawalności po dekadzie od demaskujących artykułów i głośnych wywiadów to dla tak narcystycznej postaci też pewnie jakaś nagroda.
A co z resztą? Milla (łatwo wyszukać, kim inspirowano się przypadku tej postaci) wypada blado na tle Belle, chociaż tu akurat był potencjał na niejednoznaczną historię o kobiecie, która straciła wszystko i pociągnęła za sobą innych, ale „chciała dobrze”. Wątki jej ofiarnej matki (Susie Porter, „Spryciarz”) i ojca (Matt Nable, „Arrow”), który ze swoją wiarą w prawdziwą medycynę może tylko patrzeć, jak żona i córka ulegają szarlatanerii, powinny być mocniejsze, ale przypominają standardowy serial ze stacji Hallmark czy Lifetime. Z kolei Lucy pojawia się i znika, jakby twórcy nowego miniserialu przypominali sobie co jakiś czas, iż przecież ofiary manipulacji też powinny być istotne. Tymczasem ta bohaterka zdaje się tu stanowić przypis dodany z obowiązku. Jej mąż, Justin (Mark Coles Smith, „Mystery Road: Origin”), dziennikarz próbujący zdemaskować Belle, okazuje się tu istotniejszy.
Ocet jabłkowy, czyli kolejna rozrywka true crime
Stosunkowo ciekawie na drugim planie wypada partner Belle, Clive (Ashley Zukerman, „Sukcesja”), bo i jego motywacje są stosunkowo złożone. Ożywczą rolę pełni też Chanelle (Aisha Dee, „Dziewczyny nad wyraz”), która przynajmniej wie, iż nie ma czystego sumienia, bo pomagała oszustce i po uszy tkwi w mechanizmach zarabiania na naiwności. Tej postaci, walczącej o sprawiedliwość dla Milli i karę dla Belle, mamy jednak stosunkowo niewiele. To znowu tło dla samej Gibson, jej przeszłości, jej relacji z matką (Essie Davis, „Jeden dzień”), jej ambicji, jej traum, jej problemów psychicznych maskowanych tak, iż nabiera choćby doświadczoną wydawczynię (Catherine McClements, „Układanka”) i cynicznego PR-owca (Phoenix Raei, „Nocny agent”).
„Ocet jabłkowy” najciekawsze efekty osiąga, kiedy eksperymentuje z formą. Wtedy nie jest ani łzawą historią o chorobie (z tych sięgających do najprostszych, odpowiednio estetyzowanych i niezbyt głębokich wzruszeń), ani platformą pokazywania „o-jakże-fascynującej” przestępczyni. To te momenty, kiedy do krytyki influencerskiej samowolki i radośnie przyklaskującego tej samowolce otoczenia miniserial wykorzystuje te same media, które atakuje, a to dorzucając emotikony, a to stylizując sceny na instagramowe życie, a to bawiąc się zwrotami wprost do widowni. Za mało tego jednak, by „Ocet jabłkowy” stał się pełnoprawną, ostrą satyrą na medialną rzeczywistość. Serial nie ma spójnego tonu, a te kąśliwe kawałki zbyt często przeplata banałem lub niezdrową sensacją.
Ocet jabłkowy – czy warto oglądać serial Netfliksa?
To o tyle przykre, iż przez to rozmywa się przekaz, który mógłby stanowić o sensie oglądania tej produkcji. Potrzeba przecież opowieści, które ukazują manipulacje (na podstawie zachowania Belle i paru innych szarlatanów można sobie choćby spisać katalog – od bombardowania miłością przez gaslighting po parę innych). Potrzeba mocnego mówienia, w przystępny sposób, do czego prowadzi rezygnacja z chemioterapii na rzecz picia soków w podejrzanym instytucie i jak łatwo zdesperowani ludzie nabierają się na zdzierających z nich pieniądze oszustów. Ale „Ocet jabłkowy” nie wywoła raczej żadnych poważnych dyskusji i nie da mocno do myślenia – to rozrywka, kolorowa, w paru miejscach samoświadoma, częściej jednak bardzo standardowa.
Jeżeli komuś wystarczy świetna główna rola, a do tego szybkie montaże w rytm przebojów, dość powierzchowne spojrzenie na mechanizmy psychologiczne, internetowe i biznesowe, opatrzone wprawdzie deklaracją, iż prawda jest skomplikowana, ale nakręcone tak, żeby jednak trudne sprawy nie były za trudne, to może „Ocet jabłkowy” obejrzeć. I pewnie zaraz o nim zapomnieć. Ja jednak mam problem z tym, iż wszystko to inspirowane jest prawdziwą historią śmiertelnie chorych ludzi, których na różne sposoby oszukano. I lekka, kolorowa, eskapistyczna, dająca wiele miejsca sprawczyni rozrywka jakoś mi w tym kontekście zgrzyta.