Gdy wracałem z kina, zwróciłem uwagę, iż na niebie widać było tej nocy piękny księżyc. Znowu, na moment, wróciłem do kosmosu, wspominając seans. Zastanowiłem się, czy był on dla mnie dobry, czy może był dla mnie zły. Obcy: Romulus jest niejednoznaczny. Sprawia dobre wrażenie, ale grzęźnie w płyciznach.
Gdy wychodziłem z kina, zauważyłem, iż razem ze mną na seansie były rodziny z dziećmi. Mówię poważnie. Trochę mnie to przeraziło, bo widziałem po oczach dziesięciolatków, iż byli wypełnieni emocjami, których jeszcze nie do końca rozumieli. Nie chcę wykorzystać tego przykładu do tego, by karcić rodziców za to, iż ewidentnie pomylili seanse. Ja poczułem zazdrość. Tego, czego zabrakło mi podczas seansu Obcego: Romulusa, to właśnie takiej dziecięcej fascynacji i otwartości na wszelkie nowości i wywołane nimi zaskoczenia. Film zdołał mnie poruszyć, ale co ciekawe, nie w momentach grozy. Horror jest według mnie tutaj iluzoryczny, w czym upatruję główny problem tego widowiska.
Czołówkę filmu uznaje nie tylko za jedną z lepszych w serii, ale w ogóle jedną z lepszych, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie lubię, gdy twórcy traktują po macoszemu aspekt demonstrowania widowni tytułu widowiska, jakie nakręcili. W serii o Obcym zawsze był to istotny punkt, okraszony stosownym minimalizmem. Fede Álvarez odrobił pracę domową, bo te kilka pierwszych minut, od momentu wyłonienia się z ciemności statku kosmicznego sunącego w ciszy, aż do zademonstrowania tytułu filmu, jest po prostu magiczne. Kolejne kilkanaście minut wprowadzających nas w fabułę także było interesujących, bo bodaj po raz pierwszy w historii serii poznaliśmy korporację Wayland–Yutani z bliska, naocznie zapoznając się z wyzyskiem, o którym w innych filmach tylko wspominano.
Jeśli już moja wypowiedź układa się tak, iż najpierw uwypuklam zalety Romulusa, które sprawiły, iż wygodnie siedziało mi się w fotelu, to wypada podkreślić ogromną rolę oprawy wizualnej. Ten film wygląda cudownie. Za scenografię należy się Oscar. Cały ten retrofuturyzm, o którym się mówiło jeszcze przed premierą, zdołał zbudować niezwykle interesujący klimat miejsca akcji. Momenty, w których dane nam jest przyglądać się szczegółom statku kosmicznego, a później – opuszczonej stacji, są bezcenne. jeżeli ukrytym przekazem serii o Obcym było zawsze obrzydzenie nam przyszłości wszelkimi sposobami, także za sprawą sprawiania wrażenia, iż technologia świata przedstawionego jest już zużyta, w Romulusie udaje się to z nawiązką. Ten film idealnie udaje, iż został nakręcony w latach 80.
Problem w tym, iż stwarza o wiele więcej pozorów. Udaje na przykład, iż jest horrorem. Udaje, iż ma ciekawe, zniuansowane postacie. Udaje interesujące kwestie dialogowe. Udaje sceny akcji.
Nim przejdę do meritum, pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Pamiętam jak dziś seans Blade Runnera 2049 i emocje, jakie mi wówczas towarzyszyły. Nie wierzyłem w ten film, ale z biegiem czasu wiele przemawiało na jego korzyść. Zdjęcia Rogera Deakinsa, które wykorzystywano w promocji, wyglądały jak list miłosny puszczony do fanów pierwszego filmu. Wołały jednak o moją uwagę aż za bardzo. W ten sposób oczekiwania wobec filmu wzrosły niebotycznie, choć już w trakcie seansu gwałtownie zdałem sobie sprawę z tego, iż znowu dałem się nabrać. Wystarczy dobrze poukładać klocki, dobrać odpowiednich aktorów, zebrać do projektu profesjonalistów, podejść do tematu poważnie, by z szacunkiem, a nie zgrywą, oddać przed oczy fanów sequel filmu, który pokochali za młodu.
To tak jednak nie działa. Nic dwa razy się nie zdarza, mawiała Wisława Szymborska i miała, skubana, rację. Nie przeczę, iż Fede Álvarez wsadził serce w tworzenie Romulusa, nie podważam też jego miłości do oryginalnych filmów. Wydaje mi się jednak, iż bardziej od sprawnego filmowca okazał się przy nowym Obcym sprawnym iluzjonistą. Pokazał nam ujmujące wnętrza statku i wszelkich jego technikaliów, ba, zademonstrował samego Obcego z jeszcze większym pietyzmem od poprzedników. Fetyszyzacja tej postaci jest tu aż nazbyt odczuwalna. Zapomniał jednak, by zwieńczyć ten trik czymś, co nada mu głębszy sens. Chciał dobrze, bo odniesienia do rzymskiego mitu założycielskiego były interesujące. Utrudnieniem, ciężkim do przeskoczenia, było jednak to, iż po tak długim czasie funkcjonowania Obcego w popkulturze opowiedzenie o tej figurze tak, by mogła ona budzić w nas jeszcze jakiś niepokój, graniczy z niemożliwością.
Álvarez całkowicie odpuścił sobie stawianie tej historii na jakiś trwalszych fundamentach. Szczerze mówiąc, prócz tego, iż super mi się oglądało wylot statku w kosmos, niespecjalnie wiedziałem, po co bohaterowie to robią. To znaczy, owszem, rozumiałem, iż muszą, iż trzeba, bo tak zostało powiedziane do kamery, ale osobiście nie czułem tej stawki w ogóle. Kolejny trik, jaki jest zresztą nagminne stosowany, to łopatologiczne dialogi, które mają nieustannie tłumaczyć i podkreślać znaczenie tego, co dzieje się na ekranie. Wszystko jest mówione wprost. Efekt jest taki, iż rozwadnia to przekaz, niweczy jego wiarygodność.
Za główną bohaterką, w którą wcieliła się Cailee Spaeny, także trudno mi się podążało. Chce dobrze, stara się, ale nie przekonuje mnie swoją fizycznością. Sigourney Weaver miała charyzmę, ale miała też warunki fizyczne do tego, by zmierzyć się z Obcym. Cailee Spaeny ma charyzmę, ale jest do roli heroiny w tym świecie ewidentnie za mała. Karabin pulsacyjny jest od niej większy, a sceny, gdy z niego korzysta, wyglądają komicznie. Wiem, przesadzam, ale to nie może być tak, iż po latach od pierwszego spotkania z Obcym jego ofiary maleją, mizernieją, a on i tak przegrywa z nimi starcie. To nie jest groza.
Recenzje określające Obcego: Romulusa jako najlepszy film od czasu Decydującego starcia uznaję za żart i dziennikarską kaczkę, rzuconą w tłum ku uciesze gawiedzi. Owszem, istnieje w Romulusie wiele przesłanek świadczących o tym, iż reżyser odrobił pracę domową, zrozumiał potrzeby fanów i nie chciał powielać błędów Scotta, który stawiając na nadmierną intelektualizację prequeli, odszedł od meritum. Álvarez skupił się tylko na meritum, ale z kolei kompletnie nie zbudował ciekawości, tajemnicy, fatalnie poprowadził też napięcie. Mamy tu do czynienia z odhaczaniem poszczególnych kanonicznych punktów, które powinny się w filmie znaleźć, by wzbudzić powszechne zadowolenie, jak chociażby ta genialna czołówka.
Później pozostało pierwsza ekspozycja Obcego, jego chowanie się w cieniu, powrót pewnej starej, dobrze znanej postaci, ujawnianie się ciemnej strony sztucznej inteligencji, pożegnanie bohaterki z widzami rutynowym tekstem i kilka innych odniesień, które działają dobrze jako klipy, ale nie coś, co ma być częścią większego, nowego sensu. jeżeli cały twórczy trud reżysera poszedł w to, co ukazano w finale tej historii, to jest to dość przykra konstatacja dla całości. Bo tak oto obejrzeliśmy dziwną hybrydę, która nie wiadomo po co się urodziła i która, z racji swej niedoskonałości, raczej nie będzie w stanie zmierzyć się ze statusem quo tej serii.