Pewnej burzowej nocy w styczniu 1991 roku wiatr wył wśród ośnieżonych wzgórz Jasienia, spokojnej górskiej wsi otulonej bielą.
Siedziałam przy kominku, owinięta wełnianym kocem, gdy usłyszałam pukanie—ostre, pośpieszne, zupełnie niepasujące do takiej pogody.
„Marek”, szepnęłam, trącając męża, „ktoś jest za drzwiami”.
Jęknął, półprzytomny. „W taką zawieję? To pewnie tylko wiatr”.
Ale pukanie powtórzyło się—wyraźne i natarczywe.
Wciągnęłam chustę i podeszłam do drzwi, migocząca lampa rzucając złociste światło na drewnianą podłogę. Prąd zgasł wcześniej tego wieczoru.
Gdy otworzyłam drzwi, zamarłam.
Na śniegu stała młoda kobieta. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia lat, jej elegancki płaszcz przyprószony bielą, policzki zaczerwienione od zimna. W ramionach trzymała zawiniątko.
W oczach miała łzy. „Proszę”, powiedziała cicho. „Jest teraz bezpieczny. Po prostu go kochajcie”.
Zanim zdążyłam zadać choć jedno pytanie, delikatnie włożyła mi zawiniątko w ręce i zniknęła w śnieżnej nocy.
Zawołałam, ale już jej nie było—pochłonęła ją zamieć.
Stałam jak sparaliżowana na progu, serce waliło mi jak młot, trzymając malutki pakunek. Marek dołączył w milczeniu, oszołomiony tym, co zobaczył.
W środku rozwinęłam koc.
Dziecko. Piękny, zdrowy chłopczyk.
Jego skóra była ciepła, oddech spokojny i równy. Na szyi miał maleńki złoty medalik z wygrawerowaną literą J.
Nie wiedzieliśmy, kim jest. Nie wiedzieliśmy, dlaczego wybrała akurat nas. Ale wiedzieliśmy jedno, od pierwszej chwili, gdy spojrzeliśmy mu w oczy:
Był błogosławieństwem.
Nazwaliśmy go Janek.
I od tamtej pory kochaliśmy go, jakby był naszą krwią i kością.
Nie próbowaliśmy szukać tej młodej kobiety. Wierzyliśmy, iż gdziekolwiek jest, podjęła najszlachetniejszą decyzję, jaką można podjąć: oddać dziecko w ręce tych, którzy zapewnią mu bezpieczny, kochający dom.
Wychowaliśmy Janka w naszej małej chatce, wśród lasów, książek i dobroci. Kochał zwierzęta. Zadawał mądre pytania. Rzeźbił drewniane zabawki z Markiem i czytał ze mną bajki pod gwiazdami.
Jego niebieskie oczy błyszczały ciekawością, a śmiech rozbrzmiewał po całej wsi. Sąsiedzi go uwielbiali—nikt nigdy nie pytał, skąd się wziął. Widzieli tylko dziecko otoczone miłością.
Lata mijały. Janek wyrósł na młodzieńca o sercu szerokim jak niebo. W szkole pomagał młodszym w lekcjach. W domu rąbał drewno, naprawiał płoty i przeczytał każdą książkę w naszej skromnej biblioteczce.
Był radością. DarI tam, w cieple naszego domowego ogniska, wiedzieliśmy, iż ta jedna zimowa noc dała nam największy skarb—rodzinę.