Zamieszki zawsze zaczynają się od podziału na grupy, a potem próby podburzenia jednych przeciwko drugim. Najbardziej spektakularne były te – to pamiętamy – związane ze szturmem na Kapitol w Waszyngtonie 6 stycznia 2021 roku, kiedy Joe Biden obejmował urząd prezydenta USA. Ktoś krzyknął, iż trzeba ruszać, bo… i tu padły bardziej lub mniej chwytliwe hasła, a tłum zareagował zgodnie ze wzorcem zachowań; kiedy we właściwym czasie odpowiedni człowiek zachęca do rebelii, rebelia się zaczyna, iskra staje się zarzewiem pożaru, nikt nie myśli racjonalnie o dalszych skutkach zdarzeń, w których uczestniczy, liczy się tylko to, co w danej chwili uwalnia skumulowane emocje. I dzieje się tak niezależnie od tego czy powodem są wybory, niezgoda na nowe ustawy, czy po prostu czyjeś zachowanie inne od oczekiwań. I niezależnie od położenia geograficznego. I niezależnie od daty w kalendarzu.

fot. P. Kaczmarek
Przy okazji często pojawia się kłamstwo, które pomniejsza zasługi przeciwnika i próbuje diametralnie zmienić ocenę jego czynów – dotąd postrzeganych jako bohaterskie, a teraz jako wyraz pogardy, pychy, cwaniactwa i tak dalej. Autorytety padają, kolejny wódz, tym razem z obozu przeciwnego, mości się na tronie i wmawia tłumowi, iż wszystko czyni dla jego dobra, w jego imieniu, iż dopiero teraz będzie się działo jak należy, bo przecież on sam z tej samej grupy społecznej, więc zna jej dole i niedole, i tak dalej, i tym podobnie…
W ten sposób dokonuje się rewolucja. Zamiana dołu na górę, góry na dół lub strony lewej na prawą, prawej na centrum, wszystko jedno. Mechanizm taki sam od wieków. I też, jak zawsze, prędzej lub później się okazuje, iż nikomu o tak zwane „dobro społeczne” nie chodziło, ale wyłącznie o własny interes, o własne ambicje, o własne ego. Taki Kaczyński, na przykład, znowu opowiada na spotkaniach ze swoimi wyznawcami, iż „Polska w ruinie”, iż trzeba ją ratować, odbić z rąk obecnej władzy. Nie ma znaczenia, iż fakty temu przeczą. Już raz podobna narracja przyniosła mu wygraną, karmi się więc nadzieją, iż tak może stać się ponownie – w końcu każdy widzi tylko wycinek świata i interpretuje go zgodnie z własnymi możliwościami intelektualnymi, a kłamstwo się rozpanoszyło, coraz trudniej je weryfikować, niemal wszystko można wmówić, byle użyć odpowiednich słów… Szekspir, kiedy pisał „Koriolana”, nie robił tego, żeby opowiedzieć historię starożytnego Rzymu, tylko ukazać określony mechanizm i naturę człowieka, niezmienne od wieków, mimo iż świat od tamtego czasu zbierał różne doświadczenia, tworzył nowe ustroje, a narody upadały i powstawały po wielokroć. Dostrzeżenie niezmienności w zmienności dziejów jest wyrazem geniuszu na tyle wielkiego, iż choćby wystawianie dramatu w kostiumie epoki nie zakwalifikowałoby go do przedstawień li tylko historycznych. Nic nie trzeba robić, by aktualność wybrzmiała. To jest ta prawdziwa wielkość dzieła, to jest ten jego uniwersalizm.
No, ale minęło już pięć wieków, mody się zmieniają, mamy też do czynienia z coraz mocniej odciskającym swe piętno na naszych zdolnościach percepcyjnych literalizmem, który ignoruje aluzję, metaforę, ironię, sarkazm. Jest dosłownością. A w takim mentalnym otoczeniu bardzo ryzykowny byłby Szekspir stricte szekspirowski. Nawet, jeżeli na polski przetłumaczył go Stanisław Barańczak, który zasłynął tym, iż przekładając język Stratfordczyka, szukał dla niego też współczesnych odniesień, czyli tłumaczył nie tylko słowa, ale i sensy. To mogłoby być – niestety – niewystarczające dla dzisiejszego teatru, dla młodego widza, zatem dramaturg (Bartosz Cwaliński) z reżyserem (Stanisław Chludziński), chcąc zaprosić nas do rozmowy o tym, „co Szekspir miał na myśli”, poskreślali to i owo, i podopisywali co nieco.

fot. P. Kaczmarek
Nie będę mierzyć tego aptekarską miarą, wskazywać, co się zmieniło w każdej scenie. Jest w sumie zgrabnie. Konsekwentnie. Współcześnie aż nadto. Od cyberprzestrzeni, przez kostium i queerowy entourage aż po niedojrzały szloch Koriolana (Adam Machalica), kiedy dowiaduje się, iż jednak lud go nie kocha, choć on taki bohater, z tyloma ranami…
A swoją drogą, jakie to jednak dziwne, iż wystawiając dziś Szekspira, trzeba dokonywać jego adaptacji (Bartosz Cwaliński)… I pomyśleć, iż jeszcze stosunkowo niedawno (w każdym razie za mojej pamięci) z zapartym tchem, niemal nabożnie, oglądało się telewizyjny cykl teatralny BBC z polskim dubbingiem, w którym choćby przecinek nie został zmieniony, a tekst był zrozumiały dla wszystkich i odbierany jako dzieło o uniwersalnym przesłaniu, odczytywanym w trybie natychmiastowym!
No, ale jest jak jest i tak, mam pewność, iż dzisiejszy „Koriolan” poznańskiego Teatru Nowego znajdzie wielu widzów. A sądząc po tym, co się dzieje z biletami, już znajduje. Wsłuchując się w słowa Szekspira i to, co dopisali jego interpretatorzy, zwłaszcza w interaktywnych scenach trybunów ludu (świetni, trzeba przyznać, Andrzej Lajborek i Dariusz Pieróg), które tu pełnią rolę interludiów publicystycznie odnoszących się do problemów naszej codzienności (tak, jak działania trupy teatralnej rzemieślników w „Śnie nocy letniej” Klaty), przyglądamy się temu, co politycznie dzieje się na naszej ziemi tu i teraz, a nie w odległym Rzymie czy gdziekolwiek indziej. Dzięki temu łatwiej stworzyć parabolę. Więc tak: to opowieść o Polsce, o wyborach, demagogii i pogardzie ubranej w szaty troski. Więc tak: to nawoływanie o ostrożność, o nieuleganie czarowi słów, które wygłasza się lekko i łatwo, myśląc wyłącznie o doraźnych korzyściach politycznych. Tak, ten „Koriolan” wiele daje do myślenia. Niewątpliwie. Ale – powtórzę – to nie jest zasługa wyłącznie tej inscenizacji: historia upadku niedoszłego konsula starożytnego Rzymu nigdy nie była wyłącznie zapisem kronikarskim. Kiedy powstawała, miała komentować sytuację w elżbietańskiej Anglii.

fot. P. Kaczmarek
„Koriolana” Szekspir napisał w latach 1606–1607. Miał już za sobą i „Tytusa Andronikusa” (1592–1594), i „Juliusza Cezara” (1599), i „Hamleta” (1601), i „Makbeta” (1605–1606), i „Króla Leara” (1605–1606) – prawie wszystko, potem stworzył jeszcze tylko sześć dramatów. „Koriolan” tak, jak „Król Lear” i późniejszy „Tymon Ateńczyk” (1607), opowiada o dziejach i upadku bohatera budzącego podziw zaletami umysłu i charakteru, ale zbuntowanego przeciw społeczności, w której żyje.
Ponosi dramatyczną klęskę. Koriolan tak dalece „grzeszy wybujałym indywidualizmem i nieposkromioną pychą” – jak zauważa Henri Fluchère w „Szekspir. Dramaturg elżbietański” – iż „upodabnia się do wspaniałej machiny wojennej i wyobraża poczucie honoru zniekształcone oraz umniejszone przez prywatę”. Dochodzi do deformacji człowieczeństwa. Koriolan to żołnierz o nadludzkiej odwadze i sile, ale też niebywałej oschłości. Jego historia więc nas nie wzrusza. Z opowieści innych wynika, iż to „potwór wojny”, a jego „żywiołem jest rzeź i walka”. Tak go przedstawia przed senatem Kominiusz (w poznańskim przedstawieniu równolatek Koriolana, co umniejsza jego wiarygodność). Jego cnoty żołnierskie nie dają się wpisać w normy człowiecze. Upaja się zadawanymi ciosami i odnoszonymi ranami, pyszni się swoim tytułem rzymskiego żołnierza, pogardza plebsem i unosi się gniewem na samą myśl o więzach, jakie mogłoby mu narzucić życie wśród pokojowych, unormowanych stosunków politycznych. Dla niego „godne” jest jedynie to, co daje wojna, bitwa. Wiedzą to wszyscy z jego otoczenia, znają jego naturę i drżą o każde jego publiczne wystąpienie, bo swoją porywczością łatwo wszystko może zepsuć, każdą umówioną strategię, nie potrafi grać dyplomatycznie, nie potrafi zgiąć karku, gdy tego wymagają okoliczności. W swoim mniemaniu Koriolan Szekspira jest niemal równy bogom. Skazany więc na przegraną. Staje się łatwym celem dla ludu, kiedy ten lud przejmuje władzę.
Ale to także opowieść o narodzie, który nie umie odróżnić prawdziwych walorów od krętactw, który przyjmuje bezrefleksyjnie każdy news (także atrakcyjnie opakowany fake-news) jak najczystszą prawdę, i to opowieść o lojalności najbliższych współtowarzyszy czy współpracowników wodza, czyli… lidera, a wreszcie i o kobietach – tych, które go uczyły życia, wpajały wartości, cementowały kręgosłup i tych, którym winien był opiekę, rezygnację z egoistycznych poczynań, pewną powściągliwość, gdy decyzje dotyczyły spraw ostatecznych. Zdradził siebie, zdradził innych i sam został zdradzony.

fot. D. Stube
Pewnie każdy z nas ma kogoś w swoim otoczeniu, kto zmienił barwy polityczne i tym nas zadziwił: był demokratą, albo związany z lewicą, choćby aktywnie uczestniczył w budowaniu nowego ładu w Polsce po 1989 roku, może został posłem albo senatorem, a po kolejnych wyborach, nagle przeszedł na stronę przeciwną.
Co się stało? Dlaczego zdradził? Bo przecież to była zdrada, a nie transformacja… „Koriolan” dostarcza odpowiedzi – Szekspir wnikliwie opisuje historię przemiany i mówi wprost: na końcu jest klęska, bo kto raz zdradził, zdradzi ponownie. Dla mnie to jest najważniejszy wątek tego przedstawienia, najważniejszy problem do rozmyślań.

fot. D. Stube
Nie to, iż uświadomiony teraz w teatrze – raczej przywołany po raz któryś, tyle iż mocniej. Zwykle rozwiązanie zagadki jest proste, zbyt proste, by je przyjąć od razu: ktoś zdradził, bo poczuł się zdradzony. I tyle. Aż tyle.
Nie wszystko „kupuję” w poznańskim spektaklu, mogłabym pokłócić się z realizatorami o wiele rzeczy: od tych skreśleń i dopisków zaczynając, przez „postmodernizm” inscenizacji wyrażający się w zapożyczeniach z innych przedstawień po decyzje obsadowe, ale nie o to tym razem chodzi. Spektakl jest ważny, bo dotyka spraw rozgrywających się na naszych oczach – istotnych: mamy wojnę za wschodnią granicą, sami też jesteśmy w stanie już permanentnej walki „plemiennej”, podzieleni, podburzani, podatni na kłamstwo i demagogię. Ten „Koriolan” to ostrzeżenie. Warto się w nie wsłuchać i mu przyjrzeć.
Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
William Shakespeare „Koriolan”
Przekład – Stanisław Barańczak
Reżyseria – Stanisław Chludziński
Dramaturgia i adaptacja – Bartosz Cwaliński
Premiera: 13 listopada 2025, Scena im. Tadeusza Łomnickiego




