Now Playing (180)

ekskursje.pl 4 lat temu

Jestem ciekaw jak to wygląda u tych PT komcionautów, którzy są w moim wieku, albo choćby starsi – u mnie jest tak, iż po pięćdziesiątce zaczynam doceniać różne rzeczy, w które wierzylem albo które lubiłem jako nastolatek (a potem jako dwudziestolatek naiwnie myślałem, iż z nich „wyrosłem”).

Ostatnio mam fazę na słuchanie Pink Floyd, i to tych płyt, które ćwierć wieku temu wydawały mi się produktem przerośniętego ego Rogera Watersa: „The Wall” i „The Final Cut”. Zaskoczył mnie samego zwłaszcza powrót do tej drugiej płyty.

Jako nastolatek bardzo młody, taki bardziej podstawówkowy choćby niż licealny, uważałem rock operę za Szczytową Formę Popkultury. „The Wall” zaś za uważałem szczytowe osiągnięcie tejże. Już wtedy byłem dość stanowczy w ocenach!

Potem przeszedłem ewolucję dość typową dla Generacji X. Pochłonęły mnie pospunk i nowa fala, zacząłem uważać, iż mniej znaczy więcej i cenić sobie formułę „trzy akordy, darcie mordy”.

Dalej miałem sporo szacunku dla wcześniejszych nagrań Pink Floyd, ale tych dwóch płyt już nie byłem w stanie słuchać dla przyjemności. Częściowo dlatego, iż wysłuchałem ich już tyle razy, iż znałem każdy dźwięk na pamięć.

W jakichś chwilach przykrych a nudnych, np. na szkolnym apelu, zabijałem czas „odtwarzając” płytę w wyoraźni, z pamięci. Poza „The Wall” potrafiłem tak z „Back in Black” AC/DC i oczywiście pierwszym Iron Maiden. Byłem dziwnym dzieckiem, ohne Zweifel.

Im lepiej rozumiałem teksty, tym bardziej się robiłem sceptyczny. Szczególnie mnie zniesmaczył film Alana Parkera, jakoś inaczej sobie to wszystko wyobrażałem (do dziś uważam, iż najlepsze są fragmenty animowane!).

Miałem choćby konkretne zarzuty, iż np. narracja w „Hey You” przeskakuje między pierwszą, drugą a trzecią osobą tak niekonsekwentnie, iż w końcu robi się nam z tego klasyczny błąd typu „who was phone”.

Spierając się z nastoletnim sobą jako pięćdziesięciolatek odparowałbym to tak, iż to naturalne w operze. jeżeli chodzi o literacką spójność libretta, „The Wall” i tak wypada lepiej od niejednej „Zachlastanej fifulki”.

Ze wstydem muszę wam wyznać, iż mój szkolny angielski z podstawówki czynił mnie zaś zupełnie bezradnym przy interpretacji „Final Cut”. Śmiejcie się, śmiejcie, ale skąd ja wtedy miałem wiedzieć, iż „Union Jack” to nie jest ksywka jakiegoś faceta? Byłem dzieckiem za Żelazną Kurtyną, helou. Nie było takich słówek w podręczniku Leona Leszka Szkutnika.

Gdy teraz słucham „The Final Cut” widzę, jak bardzo tej płyty nie zrozumiałem te 37 lat temu. A słuchałem jej od dnia oficjalnej premiery, gdyż wtedy takie Wydarzenia w Trójce świętowano z wyprzedzeniem – od tygodnia leciał promujący singiel, „When The Tigers Broke Free”, płytę zaś wyemitowano w całości (początkowo razem z tymi dwiema piosenkami, „Get..”/„Fletcher…”, które potem wycinano w związku z występowaniem w nich Breżniewa w roli negatywnej), żebyśmy mogli ją sobie nagrać.

Nie zrozumiałem jej w sposób najbardziej niebezpieczny. Rozumiałem pojedyncze zdania, ale nie związki frazeologiczne. Na przykład: co oznacza w rokendrolu metafora „across the tracks”, zrozumiałem kilkanaście lat temu, jak zacząłem podróżować po Ameryce i fizycznie przekraczać takie granice.

Co za tym idzie, dwuwiersz „You can relax on both sides of the tracks” z fundamentalnego manifestu tej płyty, „The Gunner’s Dream”, nic dla mnie nie znaczył. Myślałem, ze to jakiś idiom oznaczający relaks pełniejszy, bo dubeltowy (śmiejcie się, śmiejcie).

W dyskusji pojawiło się tu niedawno pytanie, jak ludzie wychowani na Pink Floyd mogli wyrosnąć na prawicowców. Mogę to chyba wyjaśnić.
Otóż jeżeli słuchasz tej płyty znając tylko szkolny angielski, może ci się wydawać, iż opłakiwany na niej „postwar dream” to marzenie o INDYWIDUALNYM SUKCESIE. Ot, Eric Fletcher Waters zginął pod Anzio fantazjując o tym, iż jak wróci z frontu, to się dorobi fajnego domu. Ale nie dane mu było, kurtyna.

Nic dziwnego, iż w takiej interpretacji niespecjalnie to wszystko zachwyca!

Wtedy polityczne przesłanie tej płyty wydawało mi się sprowadzać do „Wojna Jest Straszna”. Teraz wiem, iż to epitafium dla powojennego programu socjaldemokratycznych reform, niszczonych wtedy przez Thatcher.

Szukacie programu dla lewicy? Posłuchajcie manifestu z „The Gunner’s Dream”. Nic się nie zmieniło: chodzi o świat równego dostępu do usług publicznych, powszechnego bezpieczeństwa, bez rasizmu, bez wyzysku, bez cenzury.

Za taki świat zginął Eric Fletcher Waters.

Idź do oryginalnego materiału