Niskie loty

filmweb.pl 1 miesiąc temu
Tym razem do Westeros zawitała nie zima, ale zimna wojna. Skonfliktowany ród Targaryenów podzielił się na dwa obozy: popierającą Aegona (Tom Glynn-Carney) frakcję zielonych i wiernych Rhaenyrze (Emma D'Arcy) czarnych. Obie strony wstrzymują się jednak z podjęciem zdecydowanych działań, bo doskonale zdają sobie sprawę, iż tam, gdzie tańczą smoki, trup ściele się gęsto. Latające, ziejące ogniem bestie są w tym świecie odpowiednikiem broni jądrowej, a twórcy konsekwentnie budują analogię między ogniem smoczym a atomowym, co nadaje serialowi polityczne drugie dno, zwłaszcza w kontekście aktualnych światowych konfliktów. Drugi sezon "Rodu smoka" to wciąż jeszcze cisza przed burzą i zbrojenie się. Nie obfituje zatem w bitwy, ale w plany, podstępy, podchody i... nudę – jak twierdzi część widzów. Niestety, ja też.

Emma D'Arcy
  • HBO
  • Theo Whitman

Wiele osób nie wierzyło, iż prequel osadzony 200 lat przed wydarzeniami z hitowego serialu zainteresuje kogoś poza fanami franczyzy, a jednak w przypadku pierwszego sezonu "Rodu smoka" można mówić o sporym sukcesie: od rekordowej oglądalności premierowego odcinka (niemal 10 milionów widzów), przez nagrody, w tym Złoty Glob dla najlepszego serialu dramatycznego (którego nigdy nie otrzymała w tej kategorii "Gra o tron"), aż po niepoliczalną liczbę tiktoków, fanartów i innych przejawów radosnej twórczości młodych odbiorców, dla których to historia Rhaenyry i Alicent (Olivia Cooke), a nie Daenerys i Tyriona była często pierwszym kontaktem ze światem wykreowanym przez George'a R.R. Martina.

Zainteresowanych głębszą analizą pierwszego sezonu odsyłam do jego recenzji. Ja oceniam sezon drugi – a to już całkiem inny i niestety gorszy gatunek smoka. Taki trochę przetrącony, powalony na ziemię, osłabiony: może jeszcze nie ma połamanych skrzydeł, może jeszcze w przyszłości wzbije się w powietrze i zachwyci, ale w tym konkretnym momencie po prostu nie wygląda najlepiej. Co w tej bestii nie zażarło?

"Ród smoka" dowodzi, iż diabeł sztuki filmowej kryje się w szczegółach. Niby otrzymujemy to samo – muzykę Ramina Djawadiego, długie rozmowy, piękn smoki, dobre aktorstwo – tylko gorzej. Muzyki i smoków jest mało, a rozmowy zaskakująco często stają się patetyczną watą słowną bez narracyjnej funkcji, przez co aktorzy nie zawsze mają jak się wykazać. Ogląda się to miejscami nie jak flagową produkcję HBO, ale cosplay poważnego fantasy. Ale po kolei.

Jordon Stevens, Robert Rhodes
  • HBO
  • Ollie Upton

Pierwszy sezon "Rodu smoka" osiągnął coś bardzo trudnego: własną, niezależną od "Gry o tron" tożsamość. Każdy odcinek posiadał wyrazisty motyw przewodni, zamiast powolnego rozwoju akcji otrzymaliśmy dynamiczne przeskoki czasowe, skupiające się w detalu na najbardziej kluczowych momentach, a cała historia koncentrowała się na mniejszej grupie bohaterów, będąc de facto dramatem rodzinnym czy, jak często pisano w recenzjach, "Sukcesją" w świecie fantasy. Drugi sezon gubi ten indywidualny charakter, a zamiast tego – mam wrażenie – stara się powielić schemat narracyjny "Gry o tron", czyli długą ekspozycję i skrupulatne prowadzenie wątków przecinane nielicznymi, ale mocnymi i znaczącymi dla całej opowieści scenami akcji lub twistami fabularnymi. Problem nie tylko w tym, iż twórcy zatracają wypracowaną oryginalność, ale przede wszystkim, iż zdają się nie rozumieć, dlaczego w "Grze o tron" taka struktura działała.

W miejsce logiki i realizmu pojawiają się nieszczęsne teleporty z miejsca na miejsce oraz inne głupotki zaburzające wiarygodność wykreowanego świata, takie jak spontaniczna wycieczka przebranej za septę Rhaenyry – jednej z najbardziej rozpoznawalnych i poszukiwanych osób w Westeros – do Królewskiej Przystani, czyli wprost na terytorium wroga: tylko po to, by bez żadnej strategii porozmawiać z Alicent. Zamiast przyczynowo-skutkowego prowadzenia poszczególnych wątków otrzymujemy niespójność, odcinki zapominające o wydarzeniach z poprzednich odcinków, brak konsekwencji w postępowaniu postaci, niekorzystne zmiany względem literackiego oryginału. Nie jestem zwolenniczką niewolniczego trzymania się materiału źródłowego, "Ogień i krew" zostawił zresztą scenarzystom spore pole do swobodnej interpretacji, ale niektóre modyfikacje sprawiają, iż fabuła traci sens. Zarówno te drobne, na przykład Daemon (Matt Smith) teleportujący się do stolicy (znów) i wynajmujący patałachów do zabicia jednego z najgroźniejszych wojowników w Królestwie; jak i te zakrawające o fanfik, czyli przede wszystkim zakończenie wątku Alicent, które wymusi wiele kolejnych zmian względem książkowego pierwowzoru.

  • HBO
  • Ollie Upton

Krwawe Gody i śmierć Robba Starka dawały przewrotną satysfakcję, bo były jednocześnie zupełnie niespodziewane i spodziewane, wynikające z politycznych błędów Króla Północy. Każda kolejna strata dziecka zostawiała ślad w Catelyn czy Cersei, zmieniała je. A w "Rodzie smoka"? Rhaenyra pała żądzą zemsty po śmierci syna dokładnie przez jeden odcinek, a potem całkowicie zapomina o swoim gniewie i snuje się po komnatach. O smutku Corlysa po stracie bliskiej osoby świadczą dwa zbliżenia na jego zamyśloną twarz. Mocne wydarzenia nie wpływają w żaden sposób na bohaterów, a zatem nie wpływają też na widzów: po odcinku, w którym odcięto głowę małemu dziecku, w sieci więcej mówiło się o wcześniejszej scenie, w której kopnięto psa (co jest oczywiście wstrętnym zachowaniem, ale chyba nie powinno przyćmić śmierci królewicza). Zamiast empatii i zbudowania emocjonalnej więzi z postaciami zostaje płytkie shock value. Co gorsza, większość tych intensywnych momentów pojawia się w pierwszej połowie serialu, rujnując jego tempo i pacing.

Właśnie z tej nieumiejętności zbudowania angażującej historii – pomimo posiadania wszystkich adekwatnych klocków w koszyczku – wynika poczucie nudy, na które skarży się tak wielu widzów. Wcale nie z braku walk i akcji: "Gra o tron" w swoich najlepszych momentach bardziej przypominała przecież "Ja, Klaudiusz" niż "Królestwo niebieskie". jeżeli nowy "Ród smoka" przywodzi na myśl swoją matczyną produkcję, to tę z ostatnich trzech sezonów, w których pozbawieni książkowego materiału D.B. Weiss i David Benioff szukali po omacku pomysłów na przygody swoich bohaterów, a widowiskowość miała przesłonić scenariuszowe niedostatki. Na przestrzeni ośmiu odcinków co prawda nie brakowało dobrych sekwencji i wątków – walka trzech smoków, szukanie nowego jeźdźca dla Vermithora, kłótnia Daemona i Rhaenyry, sceny z Simonem Strongiem (Simon Russell Beale) i Alys Rivers (Gayle Rankin), aktorski epizod Abigail Thorn z kanału Philosophy Tube, wprowadzającej rzadki, a tak potrzebny humor w roli przywódczyni floty z Essos – ale nie układają się one w spójną całość i blakną pod naporem kilka wnoszących do rozwoju postaci i całej opowieści dłużyzn.

Serial co i rusz nawiązuje do wydarzeń i motywów z "Gry o tron", licząc na nostalgię widzów, a pewnie i na to, iż rozbudzi na nowo zainteresowanie starszym tytułem i tym samym podbije słupki oglądalności HBO Max – ale te odniesienia i easter eggi osiągają zwykle skutek odwrotny od oczekiwanego. O ile bowiem widok Muru i motyw muzyczny Starków z pierwszego odcinka wywołały łezkę wzruszenia, o tyle nawracające teksty o proroctwie, Pieśni Lodu i Ognia czy wizje Białych Wędrowców budzą już wyłącznie irytację i znużenie, bo wszyscy pamiętamy, czym skończyła się ta historia: jednym z najbardziej rozczarowujących finałów w historii telewizji.

Olivia Cooke
  • HBO
  • Theo Whitman

Ogromną bolączką całości jest sposób poprowadzenia bohaterów. Serial, który zapowiadał się na character-driven story, miejscami zbliża się niebezpiecznie w stronę character-assasination. Już nie chodzi mi choćby o to, iż żadna postać nie otrzymała wątku, który mógłby się równać z historią Viserysa (Paddy Considine), a Otto Hightower (Rhys Ifans) znika już w drugim odcinku (za to scena jego dymisji jest jedną z najlepszych w całym sezonie). Mam wrażenie, iż na większość postaci twórcy nie mieli dostatecznie dobrych pomysłów, czego najlepszym przykładem jest nieszczęsny Daemon: jego psychodeliczna wycieczka do Harrenhall byłaby bardzo ciekawym wglądem w jego psychikę, gdyby faktycznie mówiła o niej coś interesującego i nie zajmowała tak dużo czasu antenowego. Criston Cole (Fabien Frankel) po doświadczeniu wojennej traumy zyskuje szansę, by stać się interesującą postacią, tylko po to, by twórcy całkowicie o nim zapomnieli. Szkoda charyzmatycznego Aemonda (Ewan Mitchell), który z makiawielicznego, wyważonego, inteligentnego gracza o ambiwalentnych motywacjach przeistoczył się w czarny charakter z anime i tyrana gorszego od znienawidzonego brata. Co ciekawe, to właśnie Aegon wyrasta na najciekawszą postać sezonu: początkowo kreowany na nowego Joffreya, dał się poznać jako niekochany syn i nieudacznik boleśnie świadomy swojej niekompetencji, budzący współczucie w swojej żałosności słabeusz postawiony przed zadaniem, do którego nikt go nie przygotował i do którego nigdy nie miał predyspozycji.

Są wreszcie i one, dwie niegdyś bardzo interesujące główne bohaterki, zepchnięte do ról biernych męczennic i ofiar. Alicent przechodzi jeszcze w miarę interesujący i dobrze umotywowany kryzys wewnętrzny, a następnie przemianę; gorzej sprawy mają się z Rhaenyrą, której scenarzyści wyrządzili niedźwiedzią przysługę, mocno wybielając ją względem książkowego pierwowzoru, jakby zapomnieli, iż najciekawsze heroiny kina, od Scarlett O'Hary po Reginę George, mają wady – tak samo jak, no nie wiem, ludzie. Niestety Święta Rhaenyra Targaryen, wybranka przepowiedni, wydaje się przede wszystkim słaba i niekompetentna, pozbawiona swojego dawnego ognia. Trudno kibicować prawowitej dziedziczce tronu, której nie słuchają osobiści doradcy i mąż, a najlepsze pomysły podpowiadają nastoletni syn (Harry Collett) i Mysaria (Sonoya Mizuno).

  • HBO
  • Ollie Upton

W odróżnieniu od Daemona żadna wiedźma nie zsyła na mnie oświecających wizji, a szkoda, bo samym rozumem i researchem nie jestem w stanie znaleźć przyczyny tak wyraźnego spadku jakości. Być może głównym jego powodem było odejście Miguela Sapochnika ze stanowiska showrunnera i pozostawienie pieczy nad serialem wyłącznie Ryanowi Condalowi (ze wsparciem Sary Hess). O ile drugi z filmowców uchodzi za eksperta od lore'u Pieśni Lodu i Ognia oraz wielbiciela rozbudowanego światotwórstwa, to ten pierwszy udowodnił w ciągu swojej kariery, iż lepiej myśli obrazem i rytmem opowieści; to on wyreżyserował też wiele spośród najbardziej spektakularnych odcinków "Gry o tron". Na pewno nie bez znaczenia jest również fakt, iż produkcja "Rodu smoka" toczyła się w samym środku strajku scenarzystów, czyli osób odpowiedzialnych za ten segment, który w serialu kuleje najbardziej. Wreszcie – pomiędzy pierwszym a drugim sezonem HBO Go przetransformowało się w HBO Max, a razem z nazwą zmienił się także zarząd. Nowy CEO, kontrowersyjny David Zaslav, dość gwałtownie pokazał, iż jego priorytetem są zyski jak najmniejszym kosztem.

Rhys Ifans, zapytany o to, czy kibicuje zielonym czy czarnym, odpowiedział, iż nikomu, bo obie strony konfliktu są złe i napędzane egoistycznymi ambicjami. To interpretacja zgodna z wymową "Ognia i krwi" Martina, w której trudno o sympatyczne postaci, a cała wojna jest przedstawiona jako bezsensowna sprzeczka małych ludzi na wielkich bestiach. Wszystko wskazuje jednak na to, iż "Ród smoka" pójdzie raczej w stronę hollywoodzkiej sztampy o wojnie dobrych ze złymi. Pozostaje liczyć na to, iż serial jak Daemon przegoni swoje demony, rozwiąże konflikty i problemy, powstanie z kolan; iż sezon trzeci wróci do jakości pierwszego lub choćby ją przewyższy. Póki co, w ramach pokuty za niewykorzystany potencjał, niespełnione obietnice złożone dwa lata temu i osiem smętnych odcinków z okazjonalnymi przebłyskami artyzmu: karny jeżyk, smoczek do buzi na uspokojenie i przemyślenie postępowania.
Idź do oryginalnego materiału