Pewnej burzowej nocy w styczniu 1991 roku wiatr wył między ośnieżonymi wzgórzami Wierzbowic, spokojnej górskiej wioski przysypanej bielą.
Siedziałam przy kominku, otulona wełnianym kocem, gdy usłyszałam pukanie — ostre, nerwowe, zupełnie niepasujące do takiej pogody.
„Kazimierzu”, szepnęłam, trącając męża, „ktoś jest za drzwiami”.
Jęknął, półprzytomny. „W tę zawieję? To pewnie tylko wiatr”.
Lecz pukanie rozległo się ponownie — wyraźne i natarczywe.
Zarzuciłam chustę i podeszłam do drzwi, migotliwy blask lampy rzucał złote plamy na drewnianą podłogę. Prąd zgasł już wcześniej tego wieczoru.
Gdy otworzyłam drzwi, oniemiałam.
Na śniegu stała młoda kobieta. Wyglądała na niespełna dwadzieścia lat, jej eleganckie futro było pokryte białym puchem, policzki zaróżowione od mrozu. W ramionach trzymała zawiniątko.
W jej oczach lśniły łzy. „Proszę”, powiedziała cicho. „Jest bezpieczny. Po prostu go kochajcie”.
Nim zdążyłam zadać choć jedno pytanie, delikatnie włożyła mi zawiniątko w ramiona i zniknęła w śnieżnej nocy.
Zakrzyknęłam, ale już jej nie było — pochłonęły ją wicher i śnieg.
Stałam jak skamieniała na progu, serce waliło mi jak młot, trzymając maleńki pakunek. Kazimierz dołączył do mnie w milczeniu, oszołomiony tym, co zobaczył.
W środku rozwinęłam koc.
Dziecko. Piękny, zdrowy chłopczyk.
Jego skóra była ciepła, oddech spokojny i równy. Na szyi miał malutki złoty wisiorek z wygrawerowaną literą „J”.
Nie wiedzieliśmy, kim jest. Nie wiedzieliśmy, dlaczego wybrała akurat nas. ale jedno było pewne od chwili, gdy spojrzeliśmy mu w oczy:
Był darem.
Nazwaliśmy go Jacek.
I od tamtej pory kochaliśmy go, jakby był naszą krwią i kośćmi.
Nie próbowaliśmy odnaleźć tej młodej kobiety. Wierzyliśmy, iż gdziekolwiek jest, podjęła najbardziej bezinteresowną decyzję, jaką może podjąć człowiek: oddać dziecko w ręce tych, którzy zapewnią mu bezpieczny i kochający dom.
Wychowywaliśmy Jacka w naszej małej chacie, wśród lasów, książek i ciepła. Kochał zwierzęta. Zadawał mądre pytania. Wyrzeźbił z Kazimierzem drewniane zabawki, a ze mną czytał bajki pod rozgwieżdżonym niebem.
Jego niebieskie oczy błyszczały ciekawością. Jego śmiech rozbrzmiewał po całej wsi. Sąsiedzi go uwielbiali — nikt nigdy nie pytał, skąd się wziął. Widzieli tylko dziecko przytulone miłością.
Lata mijały. Jacek wyrósł na młodzieńca o sercu szerokim jak niebo. W szkole pomagał młodszym w lekcjach. W domu rąbał drewno, naprawiał płoty i przeczytał każdą książkę z naszej skromnej biblioteczki.
Był radością. DarA gdy dziś patrzę na złoty wisiorek, wciąż dziękuję tej nieznajomej za to, iż pozwoliła nam stać się jego rodziną.