Jacek Bromski stworzył swoją własną filmową utopię. Świat sielski-anielski, który za każdym razem staje w obliczu napływającego z zewnątrz zagrożenia, zawsze jednak potrafi się obronić – obcego przemienić w swojego, zło nazwać po imieniu, przywrócić wewnętrzną równowagę. Idealne podlaskie miasteczko Królowy Most nabierało kształtu w trzech kolejnych filmach z serii "U pana Boga…" – za piecem, w ogródku, za miedzą. W najnowszej odsłonie cyklu, powstałej po piętnastoletniej przerwie, "U pana Boga w Królowym Moście" stwórca tego świata postanowił pójść dalej niż dotychczas – całkiem dosłownie proklamował niepodległość, zadeklarował chęć i potrzebę jednoznacznego odcięcia się od wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz, co burzy spokój, podważa zastane hierarchie, przynosi zmianę. A, jak mówił główny bohater kolejnych części – katolicki ksiądz: "jak się coś zmienia, to rzadziej na lepsze, a w przeważającej ilości wypadków na gorsze".
Film jest wyrazem skrajnego zgorzknienia, zwątpienia w świat dookoła nas, objawem rezygnacji, może choćby poddania się. Jakby Bromski mówił, rozczarowany polską codziennością i każdą stroną narodowych sporów: "mam was wszystkich serdecznie dosyć, wyjeżdżam do własnego filmowego świata, gdzie mi dobrze i odcinam się od wszystkiego, w czym się taplacie". Jego dzieła, jak wspominałem, nigdy nie były przestrzenią inkluzyjności, wiary w spotkanie z drugim człowiekiem oraz otwartości na inne i odmienne. To zawsze była utopia konserwatywna, pielęgnująca tradycję jako źródło praw, obyczajów i jedynej moralności. W ciepły, dobrotliwy, niekiedy choćby całkiem zabawny sposób proklamował świat bezpieczny, przytulny, no, właśnie, taki u "pana Boga za…". Problem w tym, iż za tą cieplutką puszystością czaiły się ksenofobia, uprzedzenia i strach przed tym, co nie mieści się w optyce patriarchalnej kultury katolickiej. Najnowsza odsłona cyklu nie idzie już w półśrodki. Ściąga z siebie pluszowy kostium. Wprost deklaruje, iż nic poza jej własnym terytorium jej nie interesuje. Tylko jej wizja świata jest akceptowalna, to jej społeczność stanowi jedyną nieskorumpowaną, przyjazną wspólnotę, a wyznawane wartości – jedyną etyczną normę. Mówi: "Zachowajmy Królowy Most taki, jaki jest. A reszta niech idzie w diabły!".
Jak to zwykle bywa z przejawami skrajnego zgorzknienia, jest to także dzieło cyniczne. Krzyczy: "Tak, chcę patrzeć jak świat płonie. I co mi zrobisz?". Fabuła jest bowiem niebywała. Młoda adeptka archeologii podczas praktyk studenckich (Swoją drogą, kto dałby praktykantce tak odpowiedzialne zadanie i pozostawił bez jakiejkolwiek opieki?! Ale temu filmowi pytań o realizm i logikę nie warto zadawać – i tak nie otrzymamy odpowiedzi) odnajduje w starej części miejscowego kościoła skrzyneczkę z dokumentem podpisanym przez króla Jana Kazimierza, odłączającym rejon Królowego Mostu od polskiej macierzy. Innymi słowy: dającym mu niepodległość. A to uruchamia wyobraźnię lokalnym elitom, które zacierają rączki na myśl o wpływach z wiz, kontaktów handlowych ze światowymi mocarstwami i zerwania więzów podległości ze strukturami centralnymi. Najistotniejsze wydaje się owe samostanowienie, bo każda władza zwierzchnia jest kojarzona z degeneracją, zepsuciem i korumpującym wpływem wrogich ideologii. Dostaje się wszystkim: politykom każdej z opcji, komendantowi rejonowemu, choćby kurii, bo jak mówi w kluczowej scenie wspomniany już ksiądz: "Nie należy wierzyć w wiarę, ale w Boga", a do tego wtrącający się we wszystko biskup (a tym bardziej przysłany przez niego wikary-donosiciel) nie jest nam do niczego potrzebny.
Sama fantazja o politycznej, moralnej, kulturowej niezależności nie brzmiałaby jeszcze ani cynicznie, ani zgorzkniale, gdyby nie koszty, które trzeba ponieść w imię samostanowienia. Bo królewskiemu dekretowi towarzyszy przepowiednia lokalnej szeptuchy, która miała prorokować, iż gdy Królowy Most postanowi sięgnąć po niepodległość, zaowocuje ona podzieleniem Polski, a kto wie – może i jej ostatecznym rozpadem. Sam Bromski wydaje się ważyć, co ma większą wartość: zachowanie utopii, ostatecznego bastionu konserwatywnego ciepełka czy i tak podzielonego już kraju, który potrafi jedynie kłócić się i wzajemnie wyzywać. I twórca decyduje, świadomie bądź nie, przyznając sobie rolę niszczyciela światów, a przynajmniej świata, który znamy.
W trzech dotychczasowych częściach polityka zawsze była obecna, ale na drugim planie, w postaci rady miejskiej czy karykaturalnego burmistrza. Teraz wyszła na pierwszy. Proklamujący swoją niepodległość lokalni urzędnicy muszą pokonywać kolejne szczeble władzy centralnej – czy to przez ministerstwo, czy przez opozycję – by formalnościom stało się zadość. I po drodze dostaje się wszystkim. Bo politycy dbają tylko o słupki sondażowe i kompromitację drugiej strony. Wszystko zaprzedadzą, byleby dochrapać się do władzy. Ale ten ton totalnej krytyki wszystkiego jest równie dziwaczny, jak sam pomysł na fabułę. Bo na biurku każdego z polityków widnieje taka sama mała flaga Unii Europejskiej. Czy to zatem Unia jest winna całego zła? Chyba nie, bo Królowy Most planuje do niej wstąpić. Wszelkie zło niby ma napływać z zewnątrz, ale decydenci nie potrafią ukryć zadowolenia, gdy pojawiają się Chińczycy z miliardowym kredytem do dyspozycji. Cynizm to, czy pragmatyzm?
Nie wiadomo. Podobnie, jak nie jest jasne, na ile całość jest całkiem poważną deklaracją polityczną, a na ile zgrywą. Wymowa jest bowiem niespodziewanie poważna, ale atmosfera próbuje być lekka – w końcu film ma ambicje śmieszyć i bawić, wszakże wykazuje akces do bycia komedią (tak jak cała seria). Jednak nie osiąga celu z wielu powodów – wspomnianego cynizmu i zgorzknienia, ale również realizacyjnej nieudolności i scenariuszowych potknięć. Narrację dominują dialogi – bardzo długie i statyczne, którym towarzyszy nieruchoma kamera. Rozmowy mają miejsce zwykle między bohaterami, którzy po prostu siedzą lub stoją. Niekończące się tyrady – najczęściej o tym, jak to zło przybywa z nieokreślonego "zewnętrza" – nie mają ani dynamiki, ani potoczystości, ani tym bardziej swady i lekkości dowcipu. Aby nieco rozmiękczyć polityczny przekaz, twórcy kolanem wcisnęli kuriozalny wątek miłosny – niezwykle źle napisany, całkowicie nieprzekonujący, bez jakiejkolwiek chemii między postaciami. W młodej archeolożce zakochuje się nowy prawnik rady miejskiej – uczucie z jego strony wybucha od razu, bo po prostu widzi atrakcyjną kobietę (jakby pierwszy raz w życiu), a jej dopiero wtedy, gdy potrzebny jest pojawiający się niczym deus ex machina happy end. Ot tak, bo przecież kobiety muszą odwzajemniać miłość namolnych mężczyzn. Podobnie zresztą, jak muszą spotykać się na tajnych naradach u fryzjerki, spiskując podczas robienia paznokci. A gdy już choćby zażądają swoich politycznych praw i parytetów w nowo formowanym rządzie, to potrzebują do tego zgody mężczyzn.
Wątek ten dopełnia konserwatywną, męskocentryczną, ksenofobiczną fantazję o świecie, który może się wyemancypować, otoczyć granicą i wypiąć na wszystkich. Ważne, by u nas było jak u pana Boga za piecem, reszta niech idzie w diabły.
- Telewizja Polska
- Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (WFDiF)
- Polski Instytut Sztuki Filmowej
Film jest wyrazem skrajnego zgorzknienia, zwątpienia w świat dookoła nas, objawem rezygnacji, może choćby poddania się. Jakby Bromski mówił, rozczarowany polską codziennością i każdą stroną narodowych sporów: "mam was wszystkich serdecznie dosyć, wyjeżdżam do własnego filmowego świata, gdzie mi dobrze i odcinam się od wszystkiego, w czym się taplacie". Jego dzieła, jak wspominałem, nigdy nie były przestrzenią inkluzyjności, wiary w spotkanie z drugim człowiekiem oraz otwartości na inne i odmienne. To zawsze była utopia konserwatywna, pielęgnująca tradycję jako źródło praw, obyczajów i jedynej moralności. W ciepły, dobrotliwy, niekiedy choćby całkiem zabawny sposób proklamował świat bezpieczny, przytulny, no, właśnie, taki u "pana Boga za…". Problem w tym, iż za tą cieplutką puszystością czaiły się ksenofobia, uprzedzenia i strach przed tym, co nie mieści się w optyce patriarchalnej kultury katolickiej. Najnowsza odsłona cyklu nie idzie już w półśrodki. Ściąga z siebie pluszowy kostium. Wprost deklaruje, iż nic poza jej własnym terytorium jej nie interesuje. Tylko jej wizja świata jest akceptowalna, to jej społeczność stanowi jedyną nieskorumpowaną, przyjazną wspólnotę, a wyznawane wartości – jedyną etyczną normę. Mówi: "Zachowajmy Królowy Most taki, jaki jest. A reszta niech idzie w diabły!".
- Telewizja Polska
- Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (WFDiF)
- Polski Instytut Sztuki Filmowej
Jak to zwykle bywa z przejawami skrajnego zgorzknienia, jest to także dzieło cyniczne. Krzyczy: "Tak, chcę patrzeć jak świat płonie. I co mi zrobisz?". Fabuła jest bowiem niebywała. Młoda adeptka archeologii podczas praktyk studenckich (Swoją drogą, kto dałby praktykantce tak odpowiedzialne zadanie i pozostawił bez jakiejkolwiek opieki?! Ale temu filmowi pytań o realizm i logikę nie warto zadawać – i tak nie otrzymamy odpowiedzi) odnajduje w starej części miejscowego kościoła skrzyneczkę z dokumentem podpisanym przez króla Jana Kazimierza, odłączającym rejon Królowego Mostu od polskiej macierzy. Innymi słowy: dającym mu niepodległość. A to uruchamia wyobraźnię lokalnym elitom, które zacierają rączki na myśl o wpływach z wiz, kontaktów handlowych ze światowymi mocarstwami i zerwania więzów podległości ze strukturami centralnymi. Najistotniejsze wydaje się owe samostanowienie, bo każda władza zwierzchnia jest kojarzona z degeneracją, zepsuciem i korumpującym wpływem wrogich ideologii. Dostaje się wszystkim: politykom każdej z opcji, komendantowi rejonowemu, choćby kurii, bo jak mówi w kluczowej scenie wspomniany już ksiądz: "Nie należy wierzyć w wiarę, ale w Boga", a do tego wtrącający się we wszystko biskup (a tym bardziej przysłany przez niego wikary-donosiciel) nie jest nam do niczego potrzebny.
- Telewizja Polska
- Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (WFDiF)
- Polski Instytut Sztuki Filmowej
Sama fantazja o politycznej, moralnej, kulturowej niezależności nie brzmiałaby jeszcze ani cynicznie, ani zgorzkniale, gdyby nie koszty, które trzeba ponieść w imię samostanowienia. Bo królewskiemu dekretowi towarzyszy przepowiednia lokalnej szeptuchy, która miała prorokować, iż gdy Królowy Most postanowi sięgnąć po niepodległość, zaowocuje ona podzieleniem Polski, a kto wie – może i jej ostatecznym rozpadem. Sam Bromski wydaje się ważyć, co ma większą wartość: zachowanie utopii, ostatecznego bastionu konserwatywnego ciepełka czy i tak podzielonego już kraju, który potrafi jedynie kłócić się i wzajemnie wyzywać. I twórca decyduje, świadomie bądź nie, przyznając sobie rolę niszczyciela światów, a przynajmniej świata, który znamy.
W trzech dotychczasowych częściach polityka zawsze była obecna, ale na drugim planie, w postaci rady miejskiej czy karykaturalnego burmistrza. Teraz wyszła na pierwszy. Proklamujący swoją niepodległość lokalni urzędnicy muszą pokonywać kolejne szczeble władzy centralnej – czy to przez ministerstwo, czy przez opozycję – by formalnościom stało się zadość. I po drodze dostaje się wszystkim. Bo politycy dbają tylko o słupki sondażowe i kompromitację drugiej strony. Wszystko zaprzedadzą, byleby dochrapać się do władzy. Ale ten ton totalnej krytyki wszystkiego jest równie dziwaczny, jak sam pomysł na fabułę. Bo na biurku każdego z polityków widnieje taka sama mała flaga Unii Europejskiej. Czy to zatem Unia jest winna całego zła? Chyba nie, bo Królowy Most planuje do niej wstąpić. Wszelkie zło niby ma napływać z zewnątrz, ale decydenci nie potrafią ukryć zadowolenia, gdy pojawiają się Chińczycy z miliardowym kredytem do dyspozycji. Cynizm to, czy pragmatyzm?
- Telewizja Polska
- Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (WFDiF)
- Polski Instytut Sztuki Filmowej
Nie wiadomo. Podobnie, jak nie jest jasne, na ile całość jest całkiem poważną deklaracją polityczną, a na ile zgrywą. Wymowa jest bowiem niespodziewanie poważna, ale atmosfera próbuje być lekka – w końcu film ma ambicje śmieszyć i bawić, wszakże wykazuje akces do bycia komedią (tak jak cała seria). Jednak nie osiąga celu z wielu powodów – wspomnianego cynizmu i zgorzknienia, ale również realizacyjnej nieudolności i scenariuszowych potknięć. Narrację dominują dialogi – bardzo długie i statyczne, którym towarzyszy nieruchoma kamera. Rozmowy mają miejsce zwykle między bohaterami, którzy po prostu siedzą lub stoją. Niekończące się tyrady – najczęściej o tym, jak to zło przybywa z nieokreślonego "zewnętrza" – nie mają ani dynamiki, ani potoczystości, ani tym bardziej swady i lekkości dowcipu. Aby nieco rozmiękczyć polityczny przekaz, twórcy kolanem wcisnęli kuriozalny wątek miłosny – niezwykle źle napisany, całkowicie nieprzekonujący, bez jakiejkolwiek chemii między postaciami. W młodej archeolożce zakochuje się nowy prawnik rady miejskiej – uczucie z jego strony wybucha od razu, bo po prostu widzi atrakcyjną kobietę (jakby pierwszy raz w życiu), a jej dopiero wtedy, gdy potrzebny jest pojawiający się niczym deus ex machina happy end. Ot tak, bo przecież kobiety muszą odwzajemniać miłość namolnych mężczyzn. Podobnie zresztą, jak muszą spotykać się na tajnych naradach u fryzjerki, spiskując podczas robienia paznokci. A gdy już choćby zażądają swoich politycznych praw i parytetów w nowo formowanym rządzie, to potrzebują do tego zgody mężczyzn.
Wątek ten dopełnia konserwatywną, męskocentryczną, ksenofobiczną fantazję o świecie, który może się wyemancypować, otoczyć granicą i wypiąć na wszystkich. Ważne, by u nas było jak u pana Boga za piecem, reszta niech idzie w diabły.