Nigdy cię nie zapomnę
Halina Nowak szła do domu w rozpiętym wełnianym płaszczu, ze zniszczoną teczką w ręku, wypełnioną zeszytami uczniów. Cały wieczór miała przed sobą sprawdzanie wypracowań.
Dopiero co pąki na drzewach zaczęły pęcznieć, a już teraz pojawiły się młode listki. Przyroda budziła się do życia pod wpływem jasnego, ciepłego słońca. Jeszcze chwila, a wszystko wokół zakwitnie.
Przechodnie witali Halinę z szacunkiem. Ona odpowiadała, uśmiechając się powściągliwie. Prawie wszystkim uczyła kiedyś polskiego i literatury w szkole, teraz ich dzieci siedziały w jej ławkach.
Była smukła jak dziewczyna, niska — z daleka można było pomylić ją z nastolatką. I twarz miała przyjemną. Tylko za kogo tu wyjść? Tak więc żyła sama w małym drewnianym domku na wąskiej uliczce. Dostała go jako służbowe mieszkanie, gdy przyjechała tu dwadzieścia pięć lat temu z dużego miasta.
Sam miasteczko też było malutkie, bardziej przypominało osadę lub dużą wieś. Młodym specjalistom teraz dają mieszkania w ceglanych, trzypiętrowych blokach. Ale nie bardzo się tu ściągają — ciągnie ich do Warszawy czy Krakowa.
Halina przywykła już do tego domu i nie potrafiła się z nim rozstać. W wolnych chwilach lubiła grzebać w ogródku. Gdy tu przyjechała, nie umiała nic, a teraz i w piecu pali, i ziemię kopie, i kapustę kisi, konfitury robi. Życie ją wszystkiego nauczyło.
Życie…
Wtedy też była wiosna. Pod oknem akademika siedzieli dwóch chłopaków i coś pisali. Nie zwróciłaby na nich uwagi, gdyby nie zaczęli się kłócić o poprawną pisownię jakiegoś słowa. Obaj byli w błędzie. Znudziły ją te sprzeczki, wychyliła się przez okno i powiedziała, jak należy je zapisać.
Jeden z nich gwałtownie się połapał i poprosił, żeby sprawdziła całe pismo. Halina wyszła, przejrzała, poprawiła błędy.
— Dziękuję. Mieliśmy szczęście na pana spotkanie. Jak pani na imię?
— Halina.
— A ja jestem Marek. Pani przyszła nauczycielka? A my tu niedaleko pracujemy.
— Lepiej powiedzieć: nauczyciel albo pedagog — poprawiła go.
Marek jej się spodobał. Przypominał niedźwiedzia. Przy nim czuła się bezpieczna. Gdy oświadczył się, choćby się nie zastanawiała.
Jego matce Halina nie przypadła do gustu.
— Co ty z nią będziesz robił, książki czytać? Pewnie i gotować nie umie. Ojej, nacieszysz się z nią. Wziąłbyś sobie jakąś prostszą — mamrotała, gdy Halina wyszła.
Matka nie myliła się zbytnio. Halina umiała ugotować tylko makaron i usmażyć jajecznicę. I to często przypalała. Postawi garnek na gazie, a sama siada z książką. Zanurzy się w lekturze i zapomni o wszystkim, aż poczuje swąd spalenizny.
Matka zrozumiała, iż z taką gospodynią syn umrze z głodu, a ona zostanie bez garnków, więc wzięła gotowanie w swoje doświadczone ręce. Halina próbowała uczyć się od teściowej prowadzenia domu, a Marek starał się dorównać żonie — ubierał się schludnie, przestał używać wulgaryzmów. Krótko mówiąc, żyli młodzi szczęśliwie.
Po roku urodził im się syn — spokojny i zrównoważony jak ojciec. Wcześnie, oczywiście. Ale później, gdy Halina wróci do pracy, będzie trudniej. Jak iść na urlop macierzyński w środku roku szkolnego? A tak — odhaczone i koniec.
Teściowa coraz częściej męczyła syna, nie krępując się obecności Haliny, iż ożenił się z niezdarą. Halina znosiła to w milczeniu. Tylko nocą skarżyła się mężowi, iż jego matka jej nie lubi.
— Ważne, iż ja cię kocham — mówił Marek i całował żonę.
Halina tęskniła za pracą. Gdy Jaś podrósł, postanowiła oddać go do żłobka.
— A co to? Dziecka żal? Ja z nim będę siedzieć — oświadczyła teściowa i rzuciła pracę.
Halina była jej wdzięczna. Wieczorami do późna sprawdzała zeszyty, przygotowywała lekcje. Teściowa wzdychała i głośno wyrażała swoje niezadowolenie.
Może wpływ miało nastawienie matki, a może Markowi znudziło się dostosowywać do żony — tylko zaczął coraz częściej znikać z domu. Znowu zaniedbał ubioru, w rozmowie pojawiały się ostre słowa. W łóżku nie dotykał żony.
O tym, iż Marek ma kochankę, zjadliwie uradowana poinformowała teściowa. Okazała się nią ekspedientka ze sklepu spożywczego — tęga, z farbowanymi na rudo włosami i mocno podkreślonymi oczami. Nie próbowała go wychowywać. Karmiła go na zabój deficytowymi produktami.
Halina zapytała Marka wprost, czy to prawda.
— Wybacz, ale jesteśmy zbyt różni — odparł, unikając jej wzroku.
Halina poszła do Kuratorium Oświaty, wyjaśniła sytuację i poprosiła o przeniesienie do innej szkoły w województwie.
Środek roku, wszystkie etaty zajęte. Ale znalazło się miejsce. Trzy miesiące wcześniej z małego miasteczka uciekła młoda absolwentka pedagogiki. Obiecali tam też mieszkanie. Halina od razu się zgodziła, wzięła skierowanie, syna i wyjechała.
Stare miasteczko bardziej przypominało wieś. Mieszkaniem służbowym okazał się drewniany domek z resztkami rozkradzionego stosu drewna przy walącej się szopie. Przełamując strach i rozpacz, Halina nauczyła się palić w piecu, kopać w ogrodzie i obywać bez bieżącej wody. Zadowolony Jaś biegał po podwórku, gonił sąsiedzkie koty i chował się za krzakami porzeczek.
Marek regularnie płacił alimenty, ale ani razu nie przyjechał zobaczyć syna. Ożenił się z ekspedientką, urodziła mu dwie córeczki.
Po skończeniu szkoły Jaś wyjechał do wojewódzkiego, poszedł na studia. Na początku mieszkał u ojca. Narzekał, iż ciasno, iż siostry dokuczliwe. Zaradna ekspedientka nie dogadała się z teściową. Kłótnie były tak głośne, iż sąsiedzi walili w ściany. Marek zaproponował matce, by wyprowadziła się do kawalerki po żonie. Od tamtej pury nie pokazywała się u młodych.
Z początku syn przyjeżdżał do Haliny na wakacje. Za każdym razem, gdy przekraczał próg, wzdrygała się — tak bardzo przypominał ojca. W domu od razu robiło się ciasno i mroczHalina powoli przywykła do nowego życia w mieście, ale każdego wieczoru, patrząc przez okno na gwiazdy, szeptała w duchu imię Marka, bo choć czas zabliźnił rany, jego ślad w jej sercu pozostał na zawsze.