


„Historia normalności to równocześnie dzieje wykluczenia” – twierdzi autorka książki „Czy ktoś tu jest normalny?”. Termin „norma” – stosowany w wielu obszarach ludzkiej aktywności i odmieniany na wiele sposobów – ma kruche podstawy naukowe, ale zrobił karierę, służąc także utrwalaniu nierówności.

Sarah Chaney „Czy ktoś tu jest normalny? Dwieście lat poszukiwania normalnych ludzi (i dlaczego tacy nie istnieją), Wydawnictwo Poznańskie
Co to znaczy normalność? Kto jest, a kto nie jest normalny? Czym jest norma? Kto decyduje o tym, co jest normalne? Te pytania legły u podstaw projektu badawczego Sarah Chaney, brytyjskiej historyczki i socjolożki z University College London Health Humanities Centre, którego efekty opisała w popularnonaukowej pozycji „Czy ktoś tu jest normalny? Dwieście lat poszukiwania normalnych ludzi (i dlaczego tacy nie istnieją)” (Wydawnictwo Poznańskie, 2024).
Termin „normalność” jest nie tylko trudny do zdefiniowania (zależy od różnych kryteriów), ale okazuje się również pojęciem historycznym (na przestrzeni lat nieustannie zmienia się to, co uważa się w jakimś obszarze życia za normę). Jak to więc jest z tą normalnością, do której odwołujemy się zarówno w potocznych rozmowach, jak też na przykład w medycynie, psychologii czy życiu społecznym?
Kąt prosty i krzywa Gaussa
Dla tych, którzy uważają termin za oczywisty, zaskakujący może być fakt, iż przed rokiem 1800 słowo „normalność” nie określało ludzkiej działalności. Angielskie normal odnosiło się do… kąta prostego. Narodziny współczesnego znaczenia terminu związane są z wykresem odzwierciedlającym wzór matematyczny Carla Friedricha Gaussa (stworzony do obliczeń odnoszących się do orbity gwiazdy Ceres, o kształcie dzwonowatej krzywej, skąd późniejsza nazwa „krzywej Gaussa”) oraz ze wzrostem popularności statystyki w Europie i Ameryce Północnej.

Andrzej Wróblewski „Głowa z literami”, Muzeum Narodowe w Poznaniu
Krzywą Gaussa do opisu ludzi zastosował w pierwszej połowie XIX wieku Belg Adolphe Quetelet (dziedzinę tę nazwał fizyką społeczną), tyle iż – jak wskazuje Sarah Chaney – „normalność u ludzi to coś prawidłowego (zaznaczenie w oryginale), a nie tylko średnia. Ci, którzy nie mieścili się w ideale normy, zostali zakwalifikowani jako błędy”. Maszyna ruszyła, ówczesna nauka zaczęła rozwijać metodologię pomiarową Gaussa w różnych dziedzinach społecznych.
Quetelet ukuł termin „człowiek przeciętny” i na podstawie analizy statystycznej stwierdził, iż ów „przeciętny” typ jest najbardziej reprezentatywny dla gatunku ludzkiego. Jednak prawdziwe osoby rzadko pasowały do tego wzorca: odchylenia od środka dzwonowatego wykresu były częstsze niż owa matematyczna średnia. Tym samym doszło do paradoksu: termin „przeciętny człowiek” odzwierciedlać miał z jednej strony jakiś obiektywny obraz natury, z drugiej – był ideałem, do którego należało dążyć. Normalność była więc czymś postulowanym, co być powinno, ale co w praktyce rzadko występowało.
Dziedziczenie geniuszu i gen zbrodni
W Anglii obsesje na punkcie tworzenia statystycznych danych zaczęły się mnożyć w związku z XIX-wieczną epidemią cholery. Zaczęto wówczas liczyć i rejestrować liczbę śmiertelnych ofiar. Potem przyszły spisy ludności, rejestry przestępstw, dane edukacyjne czy te o chorobach fizycznych i psychicznych. W badaniach nad przyczynami degeneracji londyńczyków niechlubną rolę odegrał Francis Galton, autor testów psychometrycznych i terminu „eugenika”.

Andrzej Wróblewski, „Hiroszima”, Muzeum Narodowe w Poznaniu
To on zapoczątkował badania nad rasami i zasugerował – na podstawie standardów ówczesnego „normalnego zdrowia” – iż osoby sprawne powinny mieć więcej potomstwa, a słabsze jednostki należy do tego metodycznie zniechęcać. Nie chciał widzieć przyczyn gorszego rozwoju fizycznego i umysłowego w warunkach życia: braku higieny, przeludnieniu i biedzie, ale uznawał go za uwarunkowany dziedzicznie, jak geniusz czy skłonność do popełniania przestępstw.
Posiadanie talentu korelowało według niego z przynależnością klasową, z czego wyciągał wniosek, iż struktura społeczeństwa wiktoriańskiego jest uzasadniona i właśnie – normalna. Statystycy tworzyli standardy na podstawie cech białego, bogatego, cispłciowego mężczyzny, naginając przy tym lub usuwając niepasujące dane dotyczące kobiet i przedstawicieli innych klas. Jakie były skutki Galtonowskiej eugeniki w rozwoju ideologii nazistowskiej, nie trzeba przypominać. Warto jednak zaznaczyć, iż wiele standardów przyjmowanych dzisiaj przez cały czas w różnych dziedzinach życia jako punkt odniesienia dla normy wywodzi się – jak pisze Chaney – właśnie „z mocno wypaczonych wyników badań z XIX i XX wieku”.
Ciało w liczbach
Obsesyjne obliczenia statystyczne skoncentrowały się między innymi na ludzkim ciele. W 1945 roku w gazecie „Cleveland Plain Dealer” ukazało się ogłoszenie o konkursie inspirowanym rzeźbą modelowej („typowej”) kobiety stworzoną przez seksuologa Roberta L. Dickinsona i artystę Abrama Belskiego. W konkursie miała zostać wyłoniona kobieta, która najbardziej przypominała Normę (bo takie symboliczne imię nadano modelowej rzeźbie). Sarah Chaney umieściła w książce kwestionariusz, który miały wypełniać kandydatki (chodziło o wymiary, tj. wzrost, wagę, obwód biustu, talii itd.). Z około czterech tysięcy uczestniczek konkursu tylko jedna, którą ostatecznie wybrano, miała zbliżone (nie identyczne) do Normy kształty. Jak pisze Chaney, rzeźba miała przedstawiać przeciętną kobietę, chociaż tak naprawdę ta „nigdy nie istniała: została wymyślona”. To znamienne wydarzenie nie zniechęciło rozmaitych naukowców (i nie tylko) do tworzenia kolejnych standardów, które określają rzekomo, czy mieścimy się w jakiejś normie w zakresie wyglądu czy zdrowia.

Władysław Strzemiński „Tors grecki”, Muzeum Narodowe w Poznaniu
Na marginesie warto zauważyć, iż konsekwencje tego widzimy także dzisiaj. Słynne BMI (wskaźnik prawidłowej masy ciała, zwany także wskaźnikiem wspomnianego Queteleta) stało się biczem na ludzi niemieszczących się w wyznaczonych widełkach wagi. Z jednej strony pojawiła się ogromna liczba wychudzonych osób, cierpiących na anoreksję, z drugiej – różne biznesy zaczęły na tym zbijać pieniądze (od producentów specyfików mających wspierać odchudzanie po dietetyków, często kiepsko wykształconych).
Dzisiaj coraz częściej podważa się już użyteczność BMI, tyle iż stworzono kolejne wskaźniki: WHR czy BIA. Tymczasem osoby z wyższą niż średnia masą ciała mogą być zdrowe i odwrotnie – te mające „właściwą” wagę mogą cierpieć na choroby powiązane teoretycznie z otyłością. Kuriozalne jest, iż to nie chore ciało jest „nienormalne”, ale to z nadwagą. Chaney zwraca uwagę na bieżący problem wynikający z tej obsesji mierzenia: „Od lat 90. XX wieku przeprowadzono liczne badania, które wykazały, iż niezadowolenie kobiet z własnego ciała stało się na Zachodzie normą”. Tak więc mamy groteskę: być z siebie niezadowolonym, to znaleźć się w normie.
Przy okazji, parametry określające stan zdrowia czy choroby wciąż się zmieniają. Kilka dekad temu górna granica poziomu „złego” cholesterolu była o wiele wyższa niż obecnie, co oznacza, iż dziś większej liczbie pacjentów zaleca się leki na jego obniżenie (tymczasem statyny są grupą preparatów o potencjalnie groźnych skutkach ubocznych, chociaż przepisuje się je powszechnie). Ten sam problem dotyczy normy ciśnienia krwi. Jeszcze kilka miesięcy temu jako norma obowiązywała wartość około 120/80 mmHG, tymczasem w 2024 roku European Society of Cardiology stwierdziło, iż od dzisiaj prawidłowe ciśnienie krwi to takie, które jest niższe niż 120/70 mmHG! Stajemy się więc z dnia na dzień coraz bardziej „chorzy” w wyniku zmiennych zaleceń różnych organizacji. Nie mam intencji zniechęcać ludzi do dbania o zdrowie ani podważać wyników badań, ale należy zachować ostrożność, bo przytoczone liczby (i wiele innych) pokazują historyczność i względność wspomnianych standardów.
Wariaci, histeryczki, sufrażystki
Sarah Chaney podejmuje również kwestie normalności zachowań – od tych, którymi zajmowali się psychoanalitycy, a później psychiatrzy, poprzez aktywność seksualną ludzi, aż po zagadnienia związane z rozwojem dzieci. Zastosowanie pojęcia normy w tych obszarach życia miało często charakter arbitralny, a zawsze historyczny. O ile w XIX wieku psychiatrzy uważali, iż większość ludzi jest normalna, a tylko część chora psychicznie, o tyle epoka Freuda przyniosła przekonanie, iż wszyscy jesteśmy neurotykami, co potwierdzał sam ojciec psychoanalizy. W XIX wieku u kobiet masowo diagnozowano histerię, chorobę, która mogła przejawiać się adekwatnie dowolnymi objawami (jak podaje Chaney, „utratą wzroku, paraliżem, spazmami” czy po prostu „wybuchami emocji”). Objawy mogły zostać wywołane przez dowolne nietypowe zachowanie, jak na przykład czytanie przez kobietę książek Darwina i innych prac naukowych (ciekawe, jakich dziś książek lepiej nie czytać, by nie stać się pacjentką szpitala psychiatrycznego?). W latach 60. i 70. minionego wieku pojawił się ruch antypsychiatrii, a lekarze tacy jak David Laing, David Cooper i Thomas Szasz krytykowali funkcjonowanie szpitali psychiatrycznych, kwestionując przy tym pojęcie nienormalności (co ważne, nie zaprzeczali przy tym cierpieniu psychicznemu). O patologizowaniu w historii innych rodzajów aktywności seksualnej niż jedyny słuszny, heteroseksualny, napisano już tyle, iż pomijam omawianie tego rozdziału, chociaż stanowi on świetne podsumowanie historycznych zmian w zakresie normy. Warto za to wspomnieć, iż w kulturze anglosaskiej do wzorcowych zachowań zaczęto zaliczać kontrolowanie emocji (chodziło o białego mężczyznę z klasy średniej), przeciwstawiając je ekspresji kobiet oraz przedstawicieli innych ras. Autorka omawianej książki przytacza przekonania psychologa ewolucyjnego Herberta Spencera, dla którego niektóre rasy, „na przykład Buszmeni (czyli rdzenne ludy południowej Afryki)” charakteryzują się „wybuchową naturą” i dlatego, jak dowodził, „nie można z nimi zawrzeć kontraktu społecznego”. W ten między innymi sposób kolonizatorzy uzasadniali swoje zachowania dyskryminacyjne i wyzysk przedstawicieli innych ras. Co do protestów, to zarówno ruch sufrażystek, jak i marsze w obronie praw osób czarnoskórych były dyskredytowane twierdzeniem, iż demonstracje owe są „wyrazem nie tyle prawdziwej frustracji, ile emocjonalnej niestabilności uczestników”. Sufrażystki określano jako „rozhisteryzowane dziewczynki” i „biedne kobiety”. Na marginesie: plakaty, które powstawały, by skompromitować ich aktywność, ukazywały je wszystkie jako odbiegające od „normy” – wściekłe, brzydkie, agresywne i wulgarne (przykłady takich plakatów można obejrzeć na stronie internetowej „Codziennika Feministycznego”; choćby dziś budzą przerażenie rozmiarem agresji tych, którzy atakowali sufrażystki).
Toksyczni rodzice i upośledzone społeczności
Badania nad fizyczną i emocjonalną normalnością dzieci mają ponadstuletnią historię. Obiektem obwiniania gwałtownie stały się pracujące matki, zwłaszcza te z ubogich dzielnic Londynu. Mimo iż istniały dane wskazujące na to, jak bieda i niedożywienie wpływają na rozwój dzieci, wygodne politycznie było założenie, iż przyczyną zapóźnienia młodocianych jest lekkomyślność rodziców. Testy badające inteligencję wymyślone na początku XX wieku przez wspomnianego ojca eugeniki Francisa Galtona miały dowodzić, iż inteligencja jest dziedzicznie związana ze statusem społecznym.

Władysław Strzemiński „Szkic ręki”, Muzeum Narodowe w Poznaniu
Dzisiaj pytania zawarte w testach z początku XX wieku (z takim przykładowym, z 1920 roku, można się zapoznać na końcu książki Chaney) brzmią dla nas komicznie i nie trzeba nikogo przekonywać, iż były tworzone subiektywnie i obarczone kulturowo. Pytano m.in.: „Czym jest crisco: opatentowanym lekiem, środkiem do dezynfekcji, pastą do zębów czy produktem spożywczym?” lub „Guernsey to typ: konia, drobiu, bydła czy granitu?”.
Testy te wykorzystywano przy podejmowaniu decyzji o przyjmowaniu imigrantów. Trudno oczekiwać, iż ktoś pochodzący z innej kultury mógłby odpowiedzieć poprawnie na pytania tego rodzaju. Wracając do matek, jak podkreśla autorka omawianej książki, w XX wieku traktuje się je nieraz jako zagrożenie dla dzieci, z których wiele ma problemy psychiczne, podczas gdy w epoce wiktoriańskiej tylko niektóre dzieci uważano za problematyczne. Dziś, w XXI wieku, żyjemy w „kulturze terapeutycznej”. Chwilowe zachwianie emocjonalne może stać się przyczyną szukania pomocy psychoterapeuty, co bywa pomocne, nie zapominajmy jednak, iż społeczne standardy normalności wciąż się zmieniają.
Dlaczego norma jest „nienormalna”?
Historia pojęcia normy ukazuje sprzeczne kryteria, jakie stoją u podstaw tego terminu, a w wielu przypadkach także jego arbitralność. Normalność może oznaczać adekwatnie wszystko. Jak wiele innych tworów określanych jako „naukowe”, także pomysł tworzenia standardów obarczony jest wieloma błędami i – co gorsza – historia przymiarki do owych standardów pełna jest przemocy i ludzkiej krzywdy, politycznych nadużyć i uzasadniania wyzysku innych. Tymczasem nie część z nas, ale ogromna większość żyje, nie przystając do różnych norm (począwszy od wyglądu czy zdrowia, a skończywszy na uczuciach, przyzwyczajeniach czy motywacjach). przez cały czas jednak pojęcie normy ma władzę nad współczesnymi społeczeństwami, stając się narzędziem oceny i rozmaitych wykluczeń. Autorka książki nie jest jedyną, która przypomina, iż przez wiele dekad XIX i XX wieku rzesze ludzi nieprzystających do cech tzw. przeciętnego człowieka były wykluczone podwójnie: po pierwsze, poprzez to, iż w wielu badaniach usuwano dane osób niepasujących do arbitralnie stworzonego wzorca, po drugie, przez fakt, iż „wyłączone w ten sposób osoby nie pasowały do ideału skonstruowanego na bazie tych danych”. Dlatego również dzisiaj wydaje się ważne, żeby zachować czujność i dystansować się od rozmaitych norm, będąc gotowym podać je w wątpliwość i zadając pytania o ich zasadność w konkretnych sytuacjach oraz o to (a ma to znaczenie niebagatelne), kto owe normy tworzy i kto potencjalnie może czerpać z tego korzyści. Książka Sarah Chaney wydaje się być bardzo pomocna w tego rodzaju refleksji.