Jeśli wciąż wahacie się, czy warto iść do kina na Biedne istoty, zostańcie w domu i urządźcie sobie binge-watching The Curse. Idę o zakład, iż trafi na podium waszych ulubionych seriali, bo zamiast pompować twórcom ego wielkości kosmosu, wysyła tam jednego ze swoich bohaterów (ale o tym nic więcej nie napiszę, by nie psuć wam seansu) i trzęsie – aż miło – wszechświatem widowni.
Ubiegły weekend spędziłam z Emmą Stone. Aktorka ma naprawdę dobry sezon zawodowy, choć byłoby dużą niesprawiedliwością uznać to za dzieło zwykłego przypadku i szczęścia, zwłaszcza iż grane przez nią bohaterki są więźniarkami swojego przeznaczenia. Albo raczej – przekleństwa. Tym ostatnim u obu w bardzo dużym uproszczeniu będzie (spoiler) niemożliwa ucieczka od spuścizny tatusiów, którymi są: któraś tam już z kolei wersja doktora Frankensteina oraz bogaty landlord-wyzyskiwacz.
Echa dywagacji o klasowo-patriarchalnym determinizmie oraz wziętym z religijno-mitologicznego porządku fatum jeszcze powrócą w tym – ostrzegam – mocno dygresyjnym tekście.
Tymczasem skazanej na sukces Stone na pewno nie da się odmówić znakomitego warsztatu, pomysłu na odgrywane postaci, nosa do dobrych scenariuszy (albo agentów) i nieoczywistego serialowo-filmowego gustu. W efekcie Biedne istoty, czyli wyreżyserowane przez Jorgosa Lanthimosa kinowe widowisko z jej udziałem, obsypano entuzjastycznymi recenzjami i wyróżnieniami, w tym licznymi nominacjami do Oscara. Wprawdzie doświadczenie pokazuje, iż skompromitowane na wiele sposobów statuetki to żaden wyznacznik jakości dla widzki, ale tu akurat trudno spierać się ze słusznością nagradzania.
Z kolei stworzony przez Nathana Fieldera i Benny’ego Safdiego The Curse, w którym aktorka wciela się w krezuskę o filantropijno-ekologicznych aspiracjach, ma pełne prawo pretendować do miana – nie boję się tego napisać – najlepszego serialu wszech czasów. Wzięty hollywoodzki autorytet Christopher Nolan stwierdził nawet, iż seria „nie przypomina niczego, co do tej pory pojawiło się w telewizji”. No chyba iż porównać ją do Miasteczka Twin Peaks.
Mogę się tylko domyślać, jak wielką niezgodę na brukanie wyjątkowości tej świętej czy też diabolicznej legendy poczuli w sobie właśnie jej fani (też się do nich zaliczam). Ale prawdopodobnie dlatego, iż 10-odcinkowej – nazwijmy ją po polsku – Klątwy po prostu jeszcze nie widzieli. Nie musicie mi jednak wierzyć na słowo.
Wielkie (i nudne) narracje
Wspominam o Nolanie dlatego, iż rywalizuje z Lanthimosem o Oscary i dlatego, iż jego nazwisko (zwłaszcza w ostatnim czasie) rymuje mi się z XX-wiecznymi wielkimi narracjami, które wciąż tworzy się chyba tylko po to, by nakarmić ego – tak się składa, iż zwykle męskiego – autora, nostalgię i nawyki entuzjastów starych melodii o demiurgach tego świata i końcach tegoż. Wszystko odbywa się w ramach epatowania w niezdrowym wręcz samozachwycie nad ilością wydanych na ten cel pieniędzy i nieznośnym patosem, bez powiedzenia jednak czegokolwiek nowego czy interesującego zarówno o współczesności, jak i o tym, co dawno za nami.
Oppenheimer, który na domiar złego w 2023 roku nie zdał testu Bechdel, mając w ogóle gdzieś kwestie uzasadnionej nie tylko etycznie, ale choćby historycznie reprezentacji, jest tego najdobitniejszym przykładem. Nieco bardziej ode mnie przychylny filmowej biografii konstruktora bomby atomowej Michał Sutowski pisze, iż podejmuje ona „wzniosłe dylematy moralne ludzi sprawczych, poruszających dźwignie Historii, a zatem – dylematy luksusowe”.
Powiedzmy sobie wprost, iż są to dylematy elit o często ponadludzkich aspiracjach, oderwane od doświadczenia lwiej większości i takie, których prób rozstrzygnięcia męskocentryczne kino podejmowało w bród i które osadzono w bardzo binarnej – nie tylko genderowo, ale i pod względem idei czy wartości – strukturze. Ich czas naprawdę powinien już minąć, bo ile można jarać się Dostojewskim i Nietzschem?
Niestety mam spore obawy, iż Jorgos Lanthimos pomimo ukazanej w swoim nowym filmie różnorodności etnicznej i osadzenia w centrum fabuły kobiecej bohaterki zmierza w podobnym do Nolana kierunku. Stawia przy tym na widowiskowość, a nie przełomowość swojej opowieści. Nie ma nic odkrywczego do powiedzenia o rozluźnianiu wiktoriańskiego gorsetu, czyli XIX-wiecznych zalążkach rewolucji seksualnej, która dyktuje kształt didaskaliom tego filmowego spektaklu, ani o tym, gdzie echa prób wyzwolenia plasują się dziś.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Dzięki temu reżyserowi udaje się, wbrew sugestiom, iż nakręcił obraz kontrowersyjny (chyba iż kogoś przez cały czas szokuje – oczywiście głównie kobieca – nagość na ekranie), ominąć konkret w postaci wywrotowego i pozwalającego jednoznacznie umiejscowić go na polityczno-ideowej mapie statementu.
Może hollywoodzki splendor i idące za nim środki prędzej czy później stają się przekleństwem dla niepokornych i nowatorskich reżyserów, do których należał Grek rozkochujący w sobie w tej chwili amerykański mainstream? Może nadmiar uwagi i kasy rozleniwia? Nie chcę wyrokować ani powiedzieć przez to, iż głodny i niedoceniany artysta tworzy lepsze dzieła. Przeciwnie – precz z prekariatem i wyzyskiem w kulturze i sztuce. Co jednak, gdy wajcha przesadnie odbija się w drugą stronę?
Między innymi to zastanawiało mnie podczas seansu Biednych istot. Przecież ten film miał wszystko, czego trzeba do szczęścia, a choćby więcej. Dlaczego jednak z tej pięknej – jak by nie patrzeć – bajki dla dorosłych wyszłam zawiedziona? Czego nie zrozumiałam? Gdzie został ukryty głęboki sens dzieła okrzykniętego już przecież arcydziełem?
Szukałam odpowiedzi w kolejnych tekstach, które powstały na ten temat, i nic. Czułam, iż znajduję się na skraju obsesji i szaleństwa. Potem obejrzałam grande finale The Curse. Emocje i napięcie sięgnęły zenitu. Mój mózg wylądował na suficie, a chwilę później wrócił na miejsce wraz z refleksją, iż serial Safdiego i Fieldera nie tylko umie w katharsis godne XXI wieku, ale jest odwrotnością wszystkiego, co zobaczyłam u wielkich reżyserów – Lanthimosa i Nolana, choć w centrum swoich zainteresowań stawia podobne zagadnienia: przekleństwo i figurę demiurga/dobroczyńcy ludzkości.
Przekleństwa niezręczności
Nie odmówię sobie nawiązań do krytyki Lanthimosa, któremu w tekście o Biednych istotach zarzuciłam, iż mógłby ciekawiej opowiedzieć o bohaterce, nie czyniąc jej dodatkiem do mężczyzny, znanym w kinematografii jako manic pixie dream girl. Hanna Szkarłat pisze, iż to „kolejny toksyczny filmowy motyw, który trywializuje i umniejsza kobiecość”, jest pozbawiony głębi i służy „ożywianiu mężczyzn” albo – to już dopowiadam ja – wyciągania z nich dobrych cech.
Brutalniej rzecz ujmując – manic pixie girl zajmuje się holowaniem, a następnie przemianą tych facetów, którzy wydają się bardzo beznadziejnymi przypadkami. Na pierwszy rzut oka Whitney Siegel, bohaterka grana przez Emmę Stone w The Curse, również sprawia, iż jej absolutnie niedający się lubić mąż Asher (w tej roli Nathan Fielder) pragnie być lepszą wersją siebie, a choćby stwierdza, iż bez ukochanej „nie ma zupełnie nic”. Dzięki temu przez chwilę choćby mu współczujemy. Ale to naprawdę krótka chwila.
W tle mignie nam także malutki penis, który niby nie stanowi dla pary, a już zwłaszcza dla szlachetnej Whitney, żadnego problemu. Jednak temat powraca jak bumerang i to w najmniej spodziewanych momentach – na przykład w rozmowie Ashera z teściem. Niezręcznie, prawda? W małżeńskiej sypialni nie jest dużo lepiej.
Życie seksualne tej pary nie jest spektakularne – jak choćby u lanthimosowskiej Belli, która raz za razem osiąga orgazmy w pięknych pozach i przestrzeniach. W The Curse mamy małżeńską prozę życia. Trochę niedookreśloną, bo w sumie trudno wskazać, co naprawdę podnieca i scala tę dwójkę.
Przez to ich interakcje stają się wysoce kłopotliwe dla wszystkich uczestników (w tym widzki-podglądaczki), a także są pozbawione szalonej namiętności i bliskości. Zgaduję więc, iż wiele par prędzej utożsami się właśnie z nimi niż z rozerotyzowaną baśnią spod znaku Biednych istot.
Nie wiadomo jednak, czy to mikropenis – powód do szydery dla sterczącego patriarchatu – jest tytułowym przekleństwem Ashera i czy to w ogóle Asher jest przeklęty. Oczywiście łatwo stwierdzić, iż frustracja i zgorzknienie mężczyzny stanowią konsekwencję bycia „nieobdarzonym hojnie” przez naturę tak samo, jak brak aktywności seksualnej zgodnie z przyjętymi stereotypami skutkuje pełną goryczy wredotą u kobiet.
Ale dlaczego wielkość genitaliów (albo ubogie życie erotyczne) miałaby być dziś, w XXI wieku, powodem do wstydu? I czy to ona faktycznie odpowiada za kompleksy i bucowatość bohatera oraz jego deklarowaną wszem wobec gotowość do wszelkich poświęceń (może będącą formą rekompensaty za warunki fizyczne) dla małżonki?
Sztuka przemiany miłości w nienawiść
A może problem tkwi jeszcze gdzie indziej? Choćby w rzekomo nadprzyrodzonych zdolnościach spotkanej na parkingu czarnej, niezamożnej dziewczynki. Pan Siegel wręcza jej przy kamerach sto dolarów, by wyjść na bohatera, potem zaś żąda zwrotu niemal całości i ściąga na siebie sakramentalne i rozgniewane „przeklinam cię”. Na punkcie tego ma potem obsesję.
Ashera stać na obdarowanie dziesiątek takich dzieciaków trzycyfrowym banknotem, zatem wydaje się, iż jako tak obleśny sknera zasługuje na najgorsze. Twórcy serii robią jednak wszystko, by pewność co do jego karmicznych zasług (a raczej przewin) co chwilę obalać, a potem wznosić na nowo. Nie dają łatwych – jeżeli jakiekolwiek – odpowiedzi na zadawane przez siebie i widzów pytania. Nie określają też jasno, kto adekwatnie w tej układance jest opresorem albo najczarniejszym charakterem.
Przy tym jednak poruszają bliskie społeczeństwu czy raczej człowieczeństwu zagwozdki, jak ta z mikropenisem, którą niby powinna w nas zabić zyskująca na popularności ciałopozytywność oraz – en général – wiedza o gender. A jednak pierwszym, co przychodzi aktywistce klimatycznej, Grecie Thunberg do głowy, gdy trzeba zdissować mizogina, Andrew Tate’a, jest właśnie wyśmianie małego członka.
Owe zupełnie nieluksusowe dylematy (w dodatku niejedyne) mówią więcej o kłopotach generowanych przez narzucane nam role płciowe, niż Lanthimos byłby chętny przyznać. Najwięcej pęknięć widać jednak w budowaniu relacji międzyludzkich, które rymują się ze wspomnianą tu obsesją, paranojami, neurozami i lękami. Odsłaniają wybitnie brzydkie wnętrza bohaterów. Czy naprawdę tak inne od naszych?
Ten znak zapytania ciągle wisi w powietrzu, ale nie pozwala nam się poczuć moralnie lepszymi od obserwowanych postaci. Nie pomaga w tym na pewno klimat z rodu dziwnie niepokojących, bo znajdujących się na skraju wcale nie tak odległych od siebie gatunków: komedii i horroru. Nieustannie czuć, iż zaraz wydarzy się coś naprawdę nieprzyjemnego i znowu będziemy czuć cudzowstyd, który autorka książki Cringeworthy: A Theory of Akwardness Melissa Dahl wyjaśniłaby jako bardzo niewygodne i niefajne „odczuwanie empatii wobec tych, którzy robią coś żenującego”.
Asher ma jednak – przynajmniej częściowo – świadomość wielu swoich niedoskonałości, choć nie wywoływania swoim zachowaniem odmienianego w kontekście tego serialu przez wszystkie przypadki w recenzjach krindżu. Jest przekonany, iż urodził się złym człowiekiem, ale przy tym wydaje się tak bardzo zdeterminowany, by nadążyć za swoją chcącą uczynić świat lepszym partnerką-filantropką i być jej wartym, iż wykazuje wolę zrobienia dla jej dobra niemal wszystkiego.
I tak godzi się na przykład stawić czoła własnej gburowatości i brakowi poczucia humoru. Zapisuje się na żenujące warsztaty, mające uczynić z niego stand-upera. Niestety bycia zabawnym ani przyzwoitości najwyraźniej nie da się kupić za pieniądze.
Nie będę się zagłębiać w to, jak wielkim obciążeniem są ludzie kochający „za bardzo” i stawiający wszystko na jedną kartę z napisem „związek”, więc dodam tylko, iż to sytuacja wybitnie tragiczna i generująca zamiast odwzajemnionej miłości – rosnącą nienawiść. Ta ostatnia z odcinka na odcinek coraz mocniej rysuje się na twarzy Whitney, choć ewidentnie nie potrafi ona albo nie chce wyplątać się z toksycznej relacji. No bo jak zostawić kogoś, kto mógłby wskoczyć za tobą w ogień (albo być może z twojego powodu: na tory)?
Przy tym wynoszona na piedestał żona bynajmniej nie jest aniołem zstępującym na ziemię, tak jak – nawiązując znów do klasyka: „sowy nie są tym, czym się wydają”. Gdy już myślicie, iż cokolwiek wiecie o oglądanych postaciach, miejcie pewność, iż za chwilę wydarzy się coś, co zburzy ten pogląd i wprawi was w niemałe zakłopotanie.
Cyniczna kolonializatorka lub ekologiczna Matka Teresa
Whitney w odróżnieniu od magic pixie dream girl i Belli z Biednych istot jest pełnokrwistą bohaterką i ma naprawdę okropne przywary. Jest nieznośną, interesowną, oderwaną od rzeczywistości i łasą na sławę oraz pochwały snobką, udającą dziewczynę z sąsiedztwa, choć bliżej jej do kolonizatorki. Robi wszystko, by w oczach otoczenia wyrosnąć na ekologiczną Matkę Teresę, zatroskaną losem rdzennych mieszkańców, którym wraz z mężem wjeżdża drogimi buciorami do domów. Dosłownie.
Pani Siegel to córka kapitalistycznych złoli, którzy dorobili się na patodeweloperce, wysiedleniach, landlordingu i gentryfikacji. Z całych sił próbuje ukryć ten fakt. Dba o swój starannie wypracowany wizerunek, w który sama uparcie wierzy i pilnuje, by po informacjach mogących połączyć ją z rodzicami nie został jakikolwiek ślad w sieci. Nie zamierza iść w ich ślady, ale za ich gotówkę wpisać w krajobraz zamieszkiwanej przez rdzennych Amerykanów Espanoli (Nowy Meksyk) zielone budownictwo.
Przy okazji kręci z mężem reality show o wiele mówiącym i zdradzającym absurdalność tego pomysłu tytule Flipantrophy (pewnie media publiczne lansujące ostatnio flipping byłyby wniebowzięte realizacją podobnego formatu), potem przemianowane na Green Queen, bo i tak już wielkie ego Whitney zdąży w trakcie trwania serialu napuchnąć do niebagatelnych rozmiarów.
Bohaterka podbija je oczywiście działalnością w mediach społecznościowych, w których z jednej strony pozuje na wielce kreatywną projektantkę, choć zerżnęła pomysł na architekturę od innego artysty, a z drugiej na ultrawyluzowaną laskę, mimo iż jest sztywniejsza niż Taylor Swift udająca zaskoczenie zdobyciem Grammy.
Chciałaby móc dzielić się z obserwatorami codziennymi zabawno-uroczymi chwilami z partnerem. Problem w tym, iż najwyraźniej niezbyt szczęśliwego związku nie da się po prostu dokumentować. Trzeba go reżyserować i upiększać filtrem, by nadawał się na Instagrama. Wysiłki spełzają na niczym. Nazwać jednak The Curse koszmarną satyrą na współczesność uzależnioną od sociali to jak przyznać Biednym istotom miano filmu feministycznego.
Luksus nie dla biedaków
Twórcy serii wolą zbierać dowody na słuszność powiedzenia, iż dobrymi chęciami wybrukowane jest ziemskie piekło. Nieprzemyślana i niekonsultowana z mieszkańcami wizja stworzenia raju na espanolskiej ziemi, choć ma – zgodnie z deklaracjami Siegelów – przebiegać z poszanowaniem praw żyjącej tu od dawna społeczności, tak naprawdę służy temu, by do nowo wybudowanych przez parę, finezyjnych i szklanych… to znaczy lustrzanych i neutralnych dla środowiska domów, wprowadzili się nie lokalsi, a bogacze. Ludzie, których stać na luksus z przypiętym do niego zielonym listkiem i którzy niemal od razu dostosowują budowlę do swoich potrzeb, ignorując proekologiczne rozwiązania i zastępując je tymi emisyjnymi, prądożernymi i zanieczyszczającymi środowisko.
Co się dzieje z ludźmi, którzy mieszkali w miejscach nowo powstałych posiadłości? Pozwólcie, iż odpowiem fragmentem jednej z narratorek Wściekłych suk – całkiem niezłej powieści opisującej realia życia kobiet (i nie tylko) w Meksyku.
„Mamy dosyć życia wśród przemocy, biedy, złodziejstwa, dlatego nachodzi mnie smutek, kiedy jestem w centrum i widzę luksusowe galerie handlowe i prywatne posiadłości tam, gdzie kiedyś stał nasz dom. Smutno mi, iż wysiedlili nas z naszych mieszkań, bo jesteśmy ciemnoskórzy i ubodzy. Tak właśnie było. Rząd nazwał to «renowacją historycznego centrum»; prawda jest taka, iż chcieli nas wygnać, bo byliśmy brzydcy i biedni. A człowiekowi, choćby jeżeli jest biedny i ma ciemną skórę, należy się mieszkanie. Nasz dom, tu, w kolonii, sam go widziałeś, jest skromny, ale godny. Mamy duże patio z wieloma roślinami i miejscem dla naszych zwierzaków. Widziałeś, iż hodujemy kury i indyki? Że mamy dużą kuchnię i cztery pokoje? Nasza rodzina dorobiła się wszystkiego ciężką pracą. Firmy deweloperskie i rząd są winne przemocy: budują nieludzkie domy, dwupokojowe mieszkania z jedną łazienką, ledwo czterdzieści metrów kwadratowych. Wiesz, ile osób mieszka w czymś takim? choćby dziesięć. Nic dziwnego, iż dzieciaki ciągnie na dwór i kończą na ulicy”.
Zamiast renowacji wstawcie sobie zielone bogolskie budownictwo i voilà. Wypisz wymaluj Espanola, w której jak w soczewce skupia się masa problemów społeczno-politycznych, napięcia klasowe i rasowe. Whitney i jej mąż, bawiąc się – jak Dominika Kulczyk w Afryce – w białych zbawców, popełniają szereg obraźliwych gaf – zaczynając od kulturowego zawłaszczenia, a kończąc na podłych manipulacjach, zmuszających na przykład miejscową artystkę do zdrady swoich ideałów.
Wszystko to pokazuje, w jak wielką ekonomiczną zależność (a raczej błędne koło) wpędza lokalną społeczność pomysłowość przyjezdnych, którzy nie pomagają rozwiązać nie tylko zastanych problemów, ale także tych, które sami stworzyli. Jabłko Whitney nie pada więc daleko od jabłoni jej rodziców, co każe nam zastanowić się, czy dziedziczony kapitał jest tym przekleństwem, który odkleja od rzeczywistości i nie pozwala na nią wrócić. Ta klątwa brzmi bardziej przekonująco niż powody, dla których lanthimosowska Bella zostaje doktorą Baxter.
Nienachalna krytyka późnego kapitalizmu
Twórcy The Curse mogliby oprzeć cały marketing na krytyce zwycięzców kapitalizmu i nierówności majątkowych, który przecież Hollywood i świat seriali od kilku lat z powodzeniem monetyzuje – czy to w Sukcesji, czy w filmach Rubena Ostlunda. Powyższe lewicowe ideały obok feminizmu stały się niezłym wabikiem na widzów, ale jakoś spece od promocji The Curse nie postawili – jak ci zajmujący się „feministycznymi” Biednymi istotami – na nachalną promocję baneru pod tytułem: „uwaga, zrobiliśmy roast na bogaczy”. Nie sprzedają nam obietnicy manifestu, mimo nagromadzenia wątków sprawiających, iż chcemy piętnować systemowe zwyrodnienia, które wywołują w nas konsternację graniczącą z obrzydzeniem.
Wyposażeni w inteligencję emocjonalną Safdie i Fielder mają więc tę etyczną i narracyjną przewagę nad greckim reżyserem, iż nie dbają o przyjemność widzki po to, by ukrywać grzeszki bohaterów. Nie dzielą ich także na dobrych i złych. Najbardziej rigczowi wydają się mieszkańcy Espanoli, ale im też daleko do perfekcji. W ten czy inny sposób wszyscy są źli. Tymczasem w Biednych istotach choćby oczywisty grooming czy pedofilia nie wzbudzają naszych podejrzeń i sprzeciwu, bo zostajemy porwani przez przygodę i piękno na ekranie. Niespecjalnie też kwestionujemy decyzję bohaterów przekonanych o swojej wielkości, słuszności i tak dalej.
W The Curse rzadko kiedy kiwamy głową z aprobatą czy uznaniem. Ciągle pytamy głosem swojej wewnętrznej Dulskiej: „jak tak w ogóle można?”, mając z tyłu głowy, iż owszem, można być podłym, jeszcze jak. Tak wygląda rzeczywistość, którą doskonale znamy, choćby jeżeli mieszkamy nad Wisłą, a nie w Espanoli, a często sami protekcjonalnie traktujemy wszelkie mniejszości i skierowaną w ich stronę nierozwiązującą systemowych niesprawiedliwości i nierówności dobroczynność. Świetnym przykładem mogą być osoby z niepełnosprawnościami, którym jesteśmy jako społeczeństwo gotowi przychylić nieba, ale pod warunkiem, iż przyjmą tę pomoc na naszych warunkach i nie będą traktowani jak obywatele tej samej kategorii.
Pomiędzy micwą a miszegą
Jakby tego było mało, Spiegelom towarzyszą pokazujące żałosność i zakłamanie telewizji kamery, przed którymi para chce wypaść jak najlepiej i którymi na swój pojechany sposób manipuluje z kolei – nazwany w opisie serialu ekscentrycznym, a przeze mnie po prostu dupkiem – producent filmowy Dougie Schecter, grany przez Safdiego. To postać, która może i bywa przenikliwa, może i celnie punktuje przywary filmowanego przez siebie małżeństwa, ale choćby kiełkującą sympatię widzki potrafi roztrzaskać w drobny mak, mówiąc coś skrajnie seksistowskiego albo upierając się, by po morzu wypitego alkoholu prowadzić samochód.
Nie myślcie sobie jednak, iż cała ta historia opiera się na do bólu cynicznych złych charakterach, skrupulatnie planujących każdy swój ruch. To znaczy, bardzo by chcieli, ale są w tym tak nieporadni, iż na widok tych prób dosłownie skręca widzów w środku.
Może to kara za podglądanie? Kamera, przez którą patrzy widz, pracuje przecież z ukrycia i tak, jakby nasi bohaterowie nie mieli o niej pojęcia, mimo iż występują w reality show. Jest coś niesamowicie zastanawiającego także w tym, iż każda kolejna wywołująca ogromny dyskomfort sytuacja w życiu Whitney, Ashera i Dougiego nie motywuje do wyłączenia serialu. Przeciwnie – apetyt stale rośnie.
Mimo niemałego budżetu Fielder i Safdie tworzą oszczędną w środkach, kameralną, by nie powiedzieć – niewygodnie intymną – opowieść, która stanowi miażdżącą przeciwwagę dla wielkich narracji. Nie potrzebuje nagromadzenia efekciarstwa i patetycznego zastanawiania się nad wzniosłymi ideami, by wywrzeć piorunujące wrażenie na widowni i zacząć kontestować rzeczywistość albo chociaż ją przemyśliwać.
Ani przez chwilę nie miałam wrażenia, iż twórcy z moralnie uzasadnionej wyższości próbują mi tłumaczyć świat albo sprzedawać jakieś fantazje o własnej wielkości. Ba, choćby odwołując się do mistycznego, religijnego porządku, nie przeginają z powagą i patosem, choć żydowscy bohaterowie niekiedy sięgają po rytuały i wspomnienia o obrządkach. Może tytułową klątwę należałoby zastąpić hebrajskim cherem, bo rzeczywiście obserwujemy coś na kształt ostracyzmu doświadczanego przez grzesznika-bluźniercę Ashera.
Z jidysz wzięte są też dwa inne motywy przewodnie serialu, które najwyraźniej widać w scenie, gdy Whitney myli micwę – dobry uczynek – z miszegą – szaleństwem, chcąc pomóc ubogiej rodzinie. „Malapropizm Whitney dotyka sedna sprawy. Przede wszystkim The Curse to wytrącająca z równowagi, niekonsekwentna i zawrotnie oryginalna eksploracja cienkiej granicy pomiędzy micwą a miszegą” – celnie kwituje recenzent „New York Timesa”.
A ja dopowiem, iż miszega udziela się widzowi, bo The Curse, choć jest uzależniająco świetny, wywołuje szereg skrajnych, tak trudnych do wytrzymania emocji, iż koniec okazuje się zbawieniem dla oglądających i nie powoduje często występującego przy końcówkach dobrych seriali poczucia żałoby. To przemyślana i skończona całość, która nie wymaga kontynuacji, pozostawiając miejsce na domysły i interpretacje, przez co jej wartość wzrasta.
Wiem, iż sama będę jeszcze nieraz zastanawiać się, co adekwatnie niezwykłego zobaczyłam, bo jest to – jak obiecywał Nolan – faktycznie niepodobne do czegokolwiek, co widziałam wcześniej. Pal więc licho wymyślne kostiumowo-historyczne fantazje Lanthimosów tego świata, którzy do zaoferowania mają wielkie metaforyczne przyrodzenie. Naoglądałam się ich już wystarczająco w kinie. Wybieram małego, ale wariata.