„Mój syn traktował ją jak rodzinę… A ona nie zaprosiła go choćby na ślub”

newsempire24.com 1 tydzień temu

Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona choćby na ślub go nie zaprosiła.

Wojciech ożenił się z kobietą, która miała za sobą przeszłość. Ewa już kiedyś była zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa – Lilianę. Gdy syn przyprowadził je, żeby się poznać, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w tej samej chwili, gdy Lilia przytuliła się do mnie, cicho szepcząc „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność – czy można było się oprzeć?

Minęły lata. Wojciech traktował Lilę jak swoją – bez zastrzeżeń i podziałów. Odwoził ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a kiedy zachorowała – nie odchodził od łóżka. Był dla niej całym światem. I ja również byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Ewa i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Wojciecha, choć biologicznie Lila nie była moją krewną. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Ewą układaliśmy się normalnie. Bez szczególnej zażyłości, ale też bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Żadnej opieki, żadnego zaangażowania – jakby Lila była dla niego przypadkiem.

A potem dziewczynka wyrosła. Niewiadomo kiedy. Wydawało się, iż dopiero wczoraj wiązałam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojciecha na ten ślub nie zaproszono. Po prostu pominęli nas. Ani na ceremonię, ani na przyjęcie, choćby na zwykłe „dziękuję”. Ewa powiedziała, iż to „rodzinne święto” i „będą w wąskim gronie”. Wąskie grono, w którym nie było miejsca ani dla mnie, ani dla mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla niej ojcem we wszystkim – tylko nie na papierze.

I kto, jak myślicie, był na tym ślubie? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Lili może parę razy przez całe jej dzieciństwo. Ten, który nie dał ani grosza ponad alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. On był „gościem honorowym”. A Wojciech? Wojciech siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Ewy i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – wiedziałam, jak bardzo bolało go serce. I mimo to – nie wyrzucał im, nie robił wymówek. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co dla mnie było kroplą, która przelała czarę.

Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je – żeby choć trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Ewa. Lila i jej mąż szukają mieszkania, może bym im je podarowała? Nie wynajęła, nie użyczyła na jakiś czas – ale właśnie „przekazała”. Ot tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

– A co ze mną, Ewo? Na ślub mnie nie zaprosiliście – byłam wam obca. A teraz, gdy chodzi o mieszkanie, nagle staję się rodziną?

Zmieszała się, jąkała, mówiła coś o tym, iż wtedy „było ciężko”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz podobno jest okazja, żeby pomóc.

Ale ja nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i dawać prezentu komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to dla niego wygodne.

Tak, może to małe. Może ktoś powie: „głupstwa, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż w życiu powinna być pamięć. I wdzięczność. Choć odrobina.

Nie złoszczę się. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który oddał duszę, serce i lata swojego życia dziewczynce, która potem wymazała go ze swojego najważniejszego dnia. Za siebie – iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak brzmi moje imię.

Teraz już wiem: nie byliśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina to ci, których wpisuje się na zaproszenia. Reszta – to tylko „w zależności od sytuacji”.

I wiecie co… Nie trzymam urazy. Ale też nie zamierzam więcej rozdawać siebie za darmo.

Idź do oryginalnego materiału