Mój mąż po chorobie stał się innym człowiekiem – oszalał, a ja uciekłam

polregion.pl 3 dni temu

Mój mąż po chorobie stał się zupełnie innym człowiekiem. Zwariował, a ja uciekłam.

Jeszcze rok temu roześmiałabym się, gdyby ktoś powiedział, iż odejdę od Piotra. Od męża, z którym przeżyłam dwanaście lat, którego ubóstwiałam. Od człowieka, o którym wszystkie moje przyjaciółki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, niezawodny, dobry, czuły ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, by przeżyć.

Kiedy się pobraliśmy, wszystko było jak u zwykłych ludzi: zaczęliśmy od małego mieszkanka, potem Piotr sprzedał tamtą kawalerkę i wzięliśmy kredyt na przestronne trzy pokoje. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, zaczęliśmy żyć wygodnie. Dwóch synów, dziewięć i cztery lata. Pracowałam w szkole artystycznej, prowadziłam zajęcia — nie dla pieniędzy, ale z miłości do tego, co robię. Piotr zapewniał stabilność finansową, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom święta, żyliśmy naprawdę szczęśliwie.

Ale wszystko zmieniło się w jednej chwili.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy: Piotr zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Zaniedbany, rozrośnięty, zbyt późno wykryty. Lekarze nie mogli przeprowadzić delikatnej operacji, musieli wykonać poważny, skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.

Przeżył. Lekarze mówili, iż miał szczęście. Ale mój Piotr zniknął. Po operacji stał się kimś zupełnie innym. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.

Zwolnił się z pracy. Po prostu oświadczył:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymuj.

Wzięłam dodatkową pracę. Wypalałam się do granic możliwości. A on? Całymi dniami leżał na kanapie, przeglądał telefon, oglądał telewizję. Żadnej pomocy, żadnej inicjatywy. Tylko wyrzuty. I krzyki. Mnóstwo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na najmłodszym — czteroletnim malcu. Oskarżał nas, iż zachorował. Mówił, iż to my go „dobiliśmy”, iż to przez nas się „załamał”.

Potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, przygotowywał się na „wielkie kataklizmy”, kupował zapasy soli, zapałek i konserw. Odmawiał brania leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam — on wrzeszczał, iż chcę go „wsadzić do psychiatryka”, iż mam „kochanków” i iż „cała Warszawa płacze za mną”.

Żyłam jak w koszmarze. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich zostawić w takiej atmosferze. Więc wzięłam je i wyjechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, odmówił walki, przestał być mężczyzną, ojcem, człowiekiem.

Teraz rodzina Piotra mówi, iż jestem egoistką. Co odeszłam, gdy był „w potrzebie”. Że porzuciłam go w biedzie. Że siedziałam mu na karku, a gdy zrobiło się ciężko, uciekłam. To boli. Bo nie było nikogo, gdy nie spałam nocami z wyczerpania. Nikt nie widział, jak trzęsły mi się ręce, gdy słyszałam, jak znowu krzyczy na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na swoich barkach.

Nie porzuciłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na ciągły strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem wspominam tamtego Piotra — dawnego. Z uśmiechem, cierpliwością, troską w oczach. I serce się kraje. Ale patrzę na moich chłopców i wiem: postąpiłam słusznie. Ocaliłam ich. I siebie. Choć kosztem zrujnowanego małżeństwa i złamanego serca.

Idź do oryginalnego materiału