Mój mąż po chorobie stał się innym człowiekiem. Oszalał, a ja uciekłam

polregion.pl 3 dni temu

Rok temu roześmiałabym się, gdyby ktoś mi powiedział, iż odejdę od Artura. Od męża, z którym spędziłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Od człowieka, o którym wszystkie koleżanki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, solidny, dobry, uważny ojciec. Żyliśmy jak w bajce. Teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwoma synami i myślą, iż to był jedyny sposób, by przetrwać.

Kiedy wzięliśmy ślub, wszystko było normalne: zaczęliśmy skromnie, kupiliśmy kawalerkę, potem Artur sprzedał mieszkanie i wzięliśmy kredyt na duże trzypokojowe. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, żyliśmy wygodnie. Dwóch synów, dziewięć i cztery lata. Pracowałam w szkole artystycznej, prowadziłam zajęcia — nie dla pieniędzy, ale z miłości do tego, co robiłam. Artur zapewniał stabilność, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom przyjęcia, byliśmy naprawdę szczęśliwi.

Wszystko zmieniło się w jednej chwili.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy: Artur zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Zbyt późno wykryty, rozrośnięty. Lekarze nie mogli przeprowadzić delikatnej operacji, musieli wykonać skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.

Przeżył. Lekarze mówili, iż miał szczęście. Ale mój Artur zniknął. Po operacji stał się innym człowiekiem. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch uszkodzony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.

Zwolnił się z pracy. Po prostu powiedział:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymuj.

Wzięłam dodatkową pracę. Wyczerpywałam się do granic możliwości. A on… Całymi dniami leżał na kanapie, przeglądał telefon, oglądał telewizję. Zero pomocy, żadnej inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Dużo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na czteroletniego malucha. Oskarżał nas, iż jest chory. Mówił, iż to my go „zdołowaliśmy”. Że przez nas się „załamał”.

Potem przyszły dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, przygotowywał się na „wielkie katastrofy”, kupował sól, zapałki i konserwy. Odmawiał brania leków, odmawiał wizyt u lekarza. Błagałam — on wrzeszczał, iż chcę go „zamknąć w psychiatryku”, iż mam „kochanków” i „cała Warszawa za mną płacze”.

Żyłam jak w koszmarze. Dom stał się polem bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich zostawić w takiej atmosferze. Więc wzięłam ich i wyjechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, odmówił walki, przestał być mężem, ojcem, człowiekiem.

Teraz rodzina Artura mówi, iż jestem egoistką. Że odeszłam, kiedy najbardziej mnie potrzebował. Że zostawiłam go w nieszczęściu. Że jeździłam na jego plecach, a gdy zrobiło się ciężko, uciekłam. To boli. Bo nikt nie był przy mnie, gdy nie spałam nocami ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak drżały mi ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace naraz.

Nie zostawiłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem przypominam sobie tamtego Artura — dawnego. Z uśmiechem, cierpliwością, troską w oczach. Serce mi pęka. Ale patrzę na swoich chłopców i wiem: postąpiłam słusznie. Ocaliłam ich. I siebie. Choć kosztem zrujnowanego małżeństwa i złamanego serca.

Życie nauczyło mnie jednego: czasem trzeba być silnym, choćby jeżeli oznacza to odejście od kogoś, kogo się kochało. Bo nie każda miłość jest warta ceny, jaką płacą niewinni.

Idź do oryginalnego materiału