Każda wielka seria musi mieć swój wielki finał. Twórcy prześcigają się w tym trendzie sami ze sobą. Skoro w jednej części wycisnęli do zera cały potencjał, to w kolejnej muszą przebić swoje dokonania i wydusić jeszcze parę kropel. Zwłaszcza o ile chodzi o koniec sagi. Szkoda tylko, iż w tych dążeniach do przeskoczenia własnych sukcesów się gubią i tracą z oczu główny cel – czyli dobrą zabawę widzów.
Mission: Impossible jest serią tak samo legendarną, jak muzyczny motyw przewodni. Ethan Hunt ratował świat z takim samym poświęceniem co agent 007, a często ze znacznie większym wysiłkiem. Od lat 90., kiedy to bohater grany przez młodego Cruise’a pierwszy raz sprzeciwił się w imię wyższego dobra własnej agencji, studio dostrzegło potencjał na kolejną ikonę kina akcji. Choć kilka lat później przydarzyła się potyczka w postaci Johna Woo i tragicznego sequela, który stworzył, seria nie upadła, a powróciła w chwale wraz z trzecią odsłoną. Natomiast gdy wreszcie rękawy zakasał Christopher McQuarrie, Mission: Impossible zyskało drugą młodość i poznało, czym jest jakość światowego formatu kina akcji.
Współpraca Toma Cruise’a, który od pełnienia roli „twarzy” serii stał się jej głównym producentem (a sama seria jego ukochanym dzieckiem), oraz wspomnianego wyżej reżysera układała się na tyle fantastycznie, iż panowie stworzyli razem trzy świetne produkcje. Potem zaś przyszedł czas na wielki finał. Mission: Impossible – Final Reckoning miało być wisienką na torcie trwającej przez ponad 25 lat sagi. Jak się już pewnie spodziewacie, nie wszystko tu się spięło tak, jak należy. Co więc się nie udało?
Począwszy od samej fabuły, która – choćby jak na opowieści spod szyldu „MI” — po prostu pędzi. Żeby nie użyć prostego za******la, co w sumie lepiej obrazowałoby pęd, który obserwujemy na ekranie. Dzieje się tu masa rzeczy. Problem w tym, iż wydarzenia są szalenie poplątane. Przez pierwsze 30 minut co chwila rzucani jesteśmy w inne miejsce na kolejne trzy minuty. Pomiędzy tym mamy retrospekcje, które próbują uzupełnić, co się adekwatnie wydarza, po czym następuje kolejna porcja zagmatwanych wyjaśnień dlaczego dzieje się to, co się dzieje.
Nasuwa się pytanie: po co? Bo w zasadzie cała oś fabuły to kontynuacja wydarzeń z Dead Reckoning. W skrócie: jest sobie samowystarczalny, samomyślący algorytm AI, który sieje na świecie chaos, szyfrując każdą cyfrową technologię. Światowe rządy zabijają się w wyścigu o przejęcie nad tym bytem kontroli. Tymczasem ostatni sprawiedliwy — czy raczej trzeźwo myślący — Ethan Hunt, śledzi pochodzenie tej technologii, by raz na zawsze ją zniszczyć i nie pozwolić, by ktokolwiek ją przejął. Proste? No ba, dorzućmy do tego parę zwrotów akcji, trochę suspensu, kolejne szalone popisy kaskaderskie i voila — mamy przepis na sukces, wydawałoby się. Ale oczywiście, w każdym z tych składników twórcom pochrzaniły się proporcje.

Fabuła w Mission: Impossible – Final Reckoning od początku wydaje się być sztucznie skomplikowana. Trochę tak, jakby twórcy wylewali siódme poty, by ją zmutować w coś jeszcze bardziej szalonego, zamiast po prostu pociągnąć dalej ten sprawdzony motyw, który zapodali w poprzednim filmie. Na każdym kroku widać jednak, iż strzelili sobie tymi dobrymi chęciami w kolano. Wprowadzili komplikacje, których nie mieli czasu ani poprowadzić, ani podtrzymać. Dorzucili do tego czarno-białe przebitki retrospektywne co pół minuty, ukazujące sceny z poprzednich części serii. Tak, żeby przypadkiem dosłownie żaden widz się nie pogubił. Zabieg kompletnie chybiony, bo to, iż na ósmą część rzadko wybierają się laicy nieznający uniwersum, to rzecz zdawałoby się oczywista. A niemyśląca reszta widzów? Sorry, Dolores. Tymczasem McQuarrie serwował nam wyjaśnienia, kto jest kim, dlaczego i kiedy — byle każdy nadążył. Problem w tym, iż nie było na to czasu. A miłośnicy serii takimi odgrzewanymi retrospekcjami byli dodatkowo wybijani z rytmu.
Przesada nie ograniczyła się jedynie do warstwy fabularnej. Mimo iż przekraczanie granic kaskaderskiego szaleństwa było wręcz oczywistością i każdy się tego spodziewał, ósma część boleśnie kuleje także w tym aspekcie. Bo nie chodzi tylko o to, iż szalone popisy realizowane są i trwają, i trwają. A potem realizowane są dalej. A następnie realizowane są jeszcze trochę. I na tym się nie kończą. Kończy się tu jedynie cierpliwość widzów, którzy w dwudziestej minucie patrzenia na Tomcia wiszącego na skrzydle dwupłatowca modlą się, by wreszcie wylądował. Albo zwyczajnie spadł i się zabił.

Problemem, który widać nie tylko w zwariowanej scenie powietrznego pościgu, ale w każdej innej sekwencji przekraczania fizycznych granic podstarzałego Ethana Hunta, jest brak konsekwencji. Najpierw, w długich monologach, jesteśmy instruowani, jakim zagrożeniem jest dana operacja, co może pójść nie tak, jaki sprzęt jest do niej potrzebny, bo bez niego kaput. Po czym wszystkie te warunki są memłane i wypluwane do ścieków. Hunt cały sprzęt wyrzuca za siebie i całą akcję wykonuje bez wsparcia, bez osprzętu, łamiąc wszelkie zasady wszelkich istniejących nauk, a choćby to, co sam film powiedział nam kilka scen wcześniej. Nie brzmi to męcząco i idiotycznie?
Traci na tym widz. I traci na tym film. Odbierana nam jest cała zwykła frajda z oglądania tych starannie przygotowanych scen. Zostaje tylko przewracanie oczami. Bo widać, iż naprawdę Cruise i cała jego ekipa wypruwali sobie flaki, żeby dowieźć coś fenomenalnego. Tego odmówić im nie można. Pogubili się jednak w tym, co ma sens. Czy ważniejsze było to, żeby widz dobrze się bawił, czy żeby przebić samych siebie sprzed paru lat?
Mission: Impossible – Final Reckoning jest produkcją bardzo źle wyważoną. Podziurawiona niepotrzebnymi retrospekcjami fabuła pędzi na złamanie karku, potykając się kilkukrotnie i łamiąc po drodze wszystkie możliwe kości. Szalone sekwencje są miłe dla oka i naprawdę wgniatają w fotel… przez pierwsze pięć minut. A potem musimy je oglądać przez kolejne dwadzieścia. Kiedyś wystarczył fenomenalny skok HALO, trwający dziesięć sekund. Sekund, które pamiętamy do dziś. Albo wspinaczka po Burdż Chalifa — scena, która trwała dokładnie tyle, ile powinna.

W Final Reckoning zabrakło czegoś, co w poprzednich było świetnym atutem, choć nie aż tak docenianym. Momentów spowolnienia, suspensu i zawieszenia. Chwil, gdy Hunt bierze swojego przeciwnika na wstrzymanie. Gdy negocjuje, wkręca, albo zdejmuje maskę, ujawniając, iż od dawna znajduje się w centrum wydarzeń. Zaskoczeń i zwrotów akcji. Tym razem twórcom nie udało się także uciec od powtarzalności. Scenerie z finałowej sekwencji zbyt mocno kojarzą się z ostatnim pojedynkiem z Mission: Impossible – Fallout. Podobnie jak sam motyw „zgrania” w czasie trzech ekip, których działania muszą być zsynchronizowane co do sekundy. Było to już w kilku częściach, ale powielanie schematu tutaj śmierdzi aż za bardzo.
Skłamałbym jednak, mówiąc, iż cały finał jest o kant czegoś tam potłuc. Chwilami bawiłem się nieźle, doceniałem też dobre chęci całej ekipy. Potem przychodziło jednak ogromne zmęczenie materiału. Bo faktycznie, cały ten pęd sprawia, iż niemal trzygodzinny seans wymęczył mnie bardziej niż cokolwiek, co mógłbym sobie przypomnieć z ostatnich lat. Szkoda, bo można było dostać coś bardziej sentymentalnego, szanującego dotychczasowe filmy. Obraz z wyraźniejszym wskazaniem, iż to już jest koniec, możemy iść.
Seria Mission: Impossible to wspaniała i kultowa już przygoda. Choć w moim odczuciu finał nie był — delikatnie mówiąc — zadowalający, cieszę się, iż śledziłem wszystkie misje Hunta i każdy ocierający się o śmierć popis Cruise’a. Ten bohater może przejść na emeryturę. A my do końca wspominać będziemy wszystkie jego krucjaty, skoki spadochronowe, motocyklowe, sprinty po londyńskich budynkach, wspinaczki skalne, ale także pokonanych i przechytrzonych wrogów.
Źródło grafiki głównej: mat. prasowe