Wredne dziewczyny to filmowy klasyk z 2004 roku i większość z nas na pewno słyszała o tej produkcji. Nic więc dziwnego, iż film ten doczekał się w 2017 roku swojej musicalowej wersji, która okazała się niemałym hitem na Broadwayu. Nowa odsłona Wrednych dziewczyn to z kolei zekranizowana wersja tegoż musicalu w formie filmu fabularnego. Jak więc wypada połączenie tych dwóch dzieł w jedno widowisko?
Mean Girls przybliżają historię Cady Heron, szesnastoletniej dziewczyny, która wraz z matką przeprowadza się z Kenii do USA. Nastolatka zaczyna naukę w liceum, gdzie na własnej skórze doświadcza uroków młodzieńczego świata. Cady poznaje nowych znajomych, w tym najbardziej popularną uczennicę w szkole — Reginę George. Dzięki przyjaźni z Reginą główna bohaterka zaczyna dostrzegać uroki bycia rozpoznawaną w liceum. Jaką jednak cenę niesie ze sobą popularność?
CS’a
Na wstępie zaznaczę, iż Mean Girls na pewno przypadną do gustu fanom musicalu. Już sam początek filmu zaczyna się piosenką znaną ze wspomnianej wcześniej broadwayowskiej wersji. W produkcji nie brakuje więc utworów kojarzonych ze spektaklu, co więcej, uważam, iż są one jednym z najlepszych elementów tego filmu. Świetne wykonania piosenek przez aktorów wspaniale prezentują się tutaj z choreografią poszczególnych numerów. Aranżację niektórych numerów, takich jak Revenge Party czy Someone Gets Hurt, zostały ciekawie przedstawione, dzięki czemu od razu urzekają widza. Pomysłowe układy taneczne, feeria kolorów czy zabawy światłem — jednym słowem, jest na co popatrzeć.
Trzeba przyznać, mimo iż film wprowadził muzyczne numery, jego scenariusz nie wyróżnia się niczym nowym. Jest to po prostu ta sama historia, znana z oryginalnej produkcji. Nowe Wredne dziewczyny wprowadzają jedynie więcej śpiewu oraz nowoczesności. Twórcy bowiem zgrabnie wykorzystują tutaj chociażby potencjał social mediów. Dobrze radzą sobie również w sportretowaniu współczesnej młodzieży: ich zachowań, mody czy sposobu wyrażania siebie. Ta dawka nowoczesności w filmie bynajmniej nie psuje jego odbioru. Co więcej, uważam, iż dobrze pasuje do nowej odsłony i wyróżnia tę produkcję na tle swojego pierwowzoru. Tym bardziej, jeżeli sama fabuła Mean Girls nie została zmieniona.
Aktorsko Mean Girls wypadają różnie. Reneé Rapp błyszczy w roli Reginy George i choć postać jej różni się od oryginalnej wersji, potrafi się w niej świetnie odnaleźć. Dobrze wypadają też filmowi Janis, Damian czy nasza główna bohaterka Cady. Niestety Karen, Gretchen oraz Aaron stanowią tu tylko dodatek, a ich postacie niespecjalnie się wyróżniają. Aaron jest marionetką przekazywaną z rąk do rąk, potrzebną tylko po to, by stać się powodem konfliktu między bohaterkami. Karen z kolei to głupia dziewczyna, której jedynym zadaniem jest ładnie prezentować się na ekranie i być… no cóż, głupią dziewczyną. Najbardziej jednak szkoda mi postaci Gretchen. Twórcy na początku filmu zaznaczają bowiem, jakie problemy i rozterki trapią tę bohaterkę, jednak nic więcej z tym nie robią. Gretchen dostaje za mało ekranowego czasu, przez co jej potencjał nie jest w pełni wykorzystany.
Podsumowując, Mean Girls to poprawny film, który jednak nie wnosi ze sobą nic szczególnego. Może spodobać się fanom musicalowej wersji ze względu na interesujące interpretacje piosenek. Miłośnicy oryginału również powinni być zadowoleni, gdyż znajdą tu kilka ciekawych nawiązań. Film bynajmniej nie zachwyca. jeżeli jednak potrzebowaliście obejrzeć coś luźnego, co momentami wywoła u was śmiech czy ciarki żenady, myślę, iż seans ten sprawdzi się znakomicie.
Fot. główna: Materiał prasowy/ Paramount Pictures