"Matrix" kończy 25 lat! Jak oglądało się go w Polsce lat 90.?

filmweb.pl 9 miesięcy temu
Byliśmy głupi. W latach 90. Polska naszych marzeń nie miała się najlepiej, ale my i tak cieszyliśmy japy, iż Ameryka istnieje, jest potężna i rozdaje paczki z aprowizacją. W krainie dwóch "b" – błota i betonu – jedna z takich przesyłek przemówiła do homo sovieticusa skuteczniej od innych. Była wściekle zielona i zarazem głęboko czarna; pokazywała nowoczesną cyberprzestrzeń i roboty, a jednocześnie wabiła znanym z VHS-ów spektaklem kung-fu; zapowiadała naszą pełną drapaczy chmur przyszłość – tę, która dla nich była i przeszłością, i teraźniejszością – i od razu skazywała cały ten dobrobyt na zagładę. Co mogło być bardziej seksi, zachodnie, chromowane i niejednoznaczne, czyli lepiej korespondować z nadchodzącym przełomem millenijnym? Na straganach pojawiły się okulary z lustrzanymi szkłami, każdy chciał te opływowe. Pecetem dysponował ten jeden farciarz na osiedlu. Nasz małomiasteczkowy Neo, Sebastian, blok numer 101.


24 marca mija dokładnie 25 lat od amerykańskiej premiery "Matriksa" – ćwierć wieku z fantazją, która z biegiem czasu tylko nabierze realnej masy. Dzisiaj naukowcy, politycy i biznesmeni naprawdę ostrzegają przed Sztuczną Inteligencją, piszą katastroficzne apele, rozsyłają listy otwarte, marszczą siwe skronie, a na prywatnych wyspach budują luksusowe schrony za miliony monet. Fakty są jednak takie, iż choć wiemy więcej niż w roku 1999, to i tak nie wiemy nic. Osobiście nie mam choćby pewności, czy "Matrix" był w Polsce tak istotny i kulturotwórczy, jak to sobie zapamiętałem. Dla mnie jednego bez wątpienia, zakładam więc, iż dla licznych milenialsów – ludzi, którzy na przełomie wieków mieli po kilka, kilkanaście lat – również mógł taki być.

Czy to znaczy, iż byliśmy głupi, bo byliśmy dziećmi i uwierzyliśmy w bajkę o króliczej norze? No nie, chwila, wolnego – to raczej dzisiaj brakuje nam tamtej dziecięcej wyobraźni. Łyknęliśmy niebieską pigułkę i nie pamiętamy już, dlaczego "Matrix" tak bardzo namieszał nam w głowach.

Całe oceany wiedzy



Nikt oczywiście nie wątpi, iż fenomen pierwszego "Matriksa" przeorał wzdłuż i wszerz globalną kulturę, wciskając się wszędzie tam, gdzie tylko dało się wcisnąć: od największej "masówy" przez alternatywne prądy myślowe i wulgarne teorie spiskowe aż po wysokie wieże uniwersytetów. W matriksowym "bryku", książeczce wydanej przez Brytyjski Instytut Filmowy w szacownej serii "Klasyka", Joshua Clover pisze, iż trudno znaleźć w latach 90. i 2000. równie wpływowy wytwór amerykańskiej popkultury. "Matrix" obrósł w niezliczone egzegezy, analizy i legendy: filozoficzne, socjologiczne, kulturoznawcze, religioznawcze oraz te z pogranicza ezoteryki, transhumanizmu i wróżenia z fusów; w formie artykułów, recenzji, esejów, książek, notek, blogów, vlogów i rozmów przy kawce; w mediach zorientowanych na prawo, lewo, środek, w bok i kosmos. Doskonale pamiętam, iż kiedy byłem na studiach – chociaż MCU wchodziło już wtedy w fazę największej popularności i ekspansji – "Matrix" przez cały czas funkcjonował jako najważniejszy przykład transmedialnego dzieła kultury: obejmował filmy kinowe, serial animowany, gry, komiksy, merch oraz skonsolidowaną społeczność fanowską. Rzeczy, w których ani nie był pionierem, ani nie postawił przy nich ostatniej kropki, ani choćby nie robił ich jakoś specjalnie dobrze, ale po prostu – był "Matriksem".


Na podstawie takiej rozległej konstelacji źródeł można by co roku pisać inny tekst rocznicowy, a materiału i tak starczyłoby na kolejne 125 lat "odkryć". Albo odwrotnie – rokrocznie dawać to samo, ale ze zmienionym nagłówkiem. Co "Matrix" znaczy, co symbolizuje, czego jest alegorią, co cytuje, z czego czerpie, czym się inspiruje – niekończąca się litania, na którą film Wachowskich pozwala, bo jest wytworem schyłkowych lat 90., z ich absurdalnym przekonaniem o "końcu historii" i wiarą, iż jedyne, co pozostało kulturze, to nieustający recykling idei. Tylko czy na pewno tak powinnna wyglądać celebracja rocznicy? Czy nie jest przypadkiem tak, iż jak ktoś obchodzi okrągłe urodziny, to idzie się do niego do domu powspominać dobre chwile razem, a nie przeglądać oceny na szkolnych dyplomach i stan ubrań w szafach? Można też pooglądać stare zdjęcia, trochę się pośmiać i zadać pytanie, które zawsze odkładało się na później: co ty, kolego ze słonecznej Kalifornii, robiłeś w '99 na wczasach w Zakopanem? I kto ci w ogóle dał ten śmieszny sweter w jodełkę?

Zimno, ciemno, jakiś Zachód



Pytanie, co znaczył i jak oglądało się "Matriksa" w naszej części świata, to zarazem pytanie o lęki, tęsknoty i nadzieje Polski od 10 lat prującej na czołowe zderzenie z zachodnim kapitalizmem. U nas film wszedł do kin 13 sierpnia, blisko pięć miesięcy po premierze światowej. jeżeli zajrzymy do zestawienia box office za rok '99, zobaczymy, iż wyniki obrazu Wachowskich były dobre, ale zarazem nie tak dobre, jak zwykliśmy to sobie wyobrażać. "Matrix" przyciągnął do kin 801 450 widzów, co czyniło go drugim – po "Gwiezdnych Wojnach: Mrocznym widmie" – najchętniej oglądanym zagranicznym filmem roku. Przepaść do George'a Lucasa pozostawała jednak ogromna (1 518 967 dla "Mrocznego widma"), a do adaptacji poezji i prozy "ku pokrzepieniu serc" w ogóle nie było co podbijać: "Pan Tadeusz" miał premierę dwa miesiące później, ale do końca roku obejrzało go ponad 6 mln widzów, "Ogniem i mieczem" – 7 mln (lepiej wypadło też "Kiler-ów 2-óch" – ponad milion). Z jednej strony kostium, romantyzm i machanie szabelką, z drugiej – naszpikowane efektami specjalnymi widowiska. Ówczesne wybory kinowe Polaków nieźle odzwierciedlają peryferyjny charakter naszej wyobraźni kulturowej: jeżeli o sobie, to tylko przez szkiełko heroicznej przeszłości oraz snów o byciu, naprzemiennie, potęgą i ofiarą; jeżeli o tych, którymi chcemy się stać, to głównie dzięki skrajnych, wyolbrzymionych, a przede wszystkim całkowicie fantastycznych wersji zachodniej nowoczesności.


"Matrix" był jednak pod tym względem osobny – opierał się na zajadłej krytyce późnego kapitalizmu, będąc zarazem jednym z jego najdoskonalszych wytworów. "To sprzeciw wobec spektaklu, który sam jest spektaklem" – pisze Clover, w innym miejscu dodając, iż jeżeli film Wachowskich jest alegorią, to jest to "alegoria życia, jakim żyliśmy około roku 1999": monotonnej pracy w biurowych open space'ach sprzedawanej jako "najdoskonalsza forma ludzkiej organizacji społecznej" i "ostateczny horyzont rozwoju liberalnych demokracji". "My" czyli oczywiście "oni" – model egzystencji, który na Zachodzie właśnie przeżywał głęboki kryzys, w Polsce dopiero stawał się czymś upragnionym i oczekiwanym: kraj "na dorobku" ścigał tamte postęp, dobrobyt i bezpieczeństwo. W drugiej połowie lat 90. bohaterem masowej wyobraźni nie był już inteligent w swetrze i z brodą eremity, ale młody yuppie – pracownik biurowy nowego typu, "dynamiczny człowiek sukcesu", indywidualista znający języki i posiadający mistyczną łączność z "Europą i światem".

Czy w takich warunkach w ogóle dało się dostrzec – oczywiście, poza elitami z uczelni i redakcji filmowych – iż "Matrix" krytykuje coś poza niekontrolowanym rozwojem cyfrowych technologii? Że to popkulturowy paszkwil wymierzony w nas samych za kilka, kilkanaście lat? Oraz iż ta krytyka jednocześnie oswaja to, przeciwko czemu nominalnie się zwraca?

Wojna o stylizację



Dla nas – dzieciaków zafascynowanych Neo i resztą bandy – były to na pewno rzeczy całkowicie przezroczyste. W moim rodzinnym mieście – monotonnej przestrzeni pełnej ruin zrestrukturyzowanych zakładów przemysłowych i osiedli z wielkiej płyty – nie mieliśmy własnych japiszonów ani nowoczesnych biurowców, a najbardziej amerykańskim z dostępnych widoków był parking przed supermarketem austriackiej sieci Billa.


Kiedy "Matrix" wchodził do polskich kin, byłem od całych dwóch dni legitnym nastolatkiem – skończyłem 11 lat i prawie na pewno nikt nie zabrał mnie do kina. Dzięki koneksjom kumpla (jego ojciec nosił do kina pocztę) udało się natomiast pozyskać oryginalny plakat: obraz, który nie przypominał niczego, co wówczas znaliśmy. Czarny lateks, czarne płaszcze i TE czarne okulary; obce, acz efektownie brzmiące słowo – The Matrix – zapisane elektrycznie niebieską, przełamaną glitchem czcionką; i w końcu tło: emanująca zieloną poświatą, wizualna reprezentacja cyfrowego kodu; "deszcz znaków", który jest istotą całej zabawy, cementem i pustakiem dla symulowanej rzeczywistości. Nie posiadaliśmy języka, żeby odpowiednio nazwać ten styl – kto w czasach trzasków z modemu telefonicznego mógł wpaść na jakiś hackercore czy inny cybercore? – ale stał się on z marszu czymś fundamentalnie znaczącym. Lustrzane szkła, wszczepy, minimalna ekspresja Keanu Reevesa, wygaszacze ekranu i czcionki à la "Matrix", bullet time, zwolnione tempo, zagracone biurko hakera – choć nie znaliśmy się jeszcze na komputerach, cały ten sztafaż po chwili był już nasz, oswojony, znormalizowany. Soundtrack – katowany na równi z muzyką do gry "Tony Hawk's Pro Skater 2" (też 1999 rok) – położył kamień węgielny pod przyszłe gusta muzyczne: na przemian industrialną i rave'ową elektronikę łączył z nu-metalem, hardcore punkiem i bardziej radiowym rock'n'rollem. "Walka o przyszłość zaczyna się TERAZ" – jak pelikany łykaliśmy hasło reklamowe, w którym nie było przecież żadnej rewolucji, ot, jakaś kolejna wersja wielkiej wojny z "Terminatora".

Sam film przyszedł później niż styl, bo jakoś w okolicach świąt bożego narodzenia i na kasecie VHS. Nigdy nie zapomnę tamtego przerażenia. Neo budzi się w pojemniku wypełnionym galaretowatą substancją, zupełnie nagi, z sondą w przełyku i z kablami wbitymi w kręgosłup, a ja za wszelką cenę próbuję się odsunąć od surowego obrazu i zdeformowanego dźwięku. Siostry Wachowskie nigdy nie zasłyną z subtelności: w "Matriksie" filozoficzną łamigłówkę znaną jako hipoteza "mózgu w słoju" potraktowali z dosłownością godną pięciolatka, ubierając scenę "przebudzenia" w scenografię inspirowaną ni to panoptykonem, ni to gotyckim horrorem, ni to inkubatorem z "Obcego". Czy jedenastoletni umysł był gotowy na taki szok estetyczno-poznawczy, pozostaje kwestią sporną. Na pewno gotowa była dorosła publiczność. Rok wcześniej premiery miały dwa filmy, które Clover zaliczył do minigatunku eksplorującego sytuację docierania "na krawędzie Konstruktu": "Mroczne miasto" (w Polsce bez dystrybucji kinowej, dostępne później w obiegu domowym) i "Truman Show" (tematycznie zbliżone "Trzynaste piętro" światową premierę miało w kwietniu 1999 r., "eXistenZ" wprawdzie w lutym, ale polską – dopiero w 2000 roku). W "Trumanie" Jim Carrey płynie łódką w stronę horyzontu i uderza w dekoracje – wszystko co widzi i co przez całe życia miał przed oczami, to tylko trompe l'oeil, iluzja, starannie zaprojektowana makieta. Neo łączy się z Matriksem, ale już nie dostrzega mieszkań, budynków i parkingów, tylko brzegi symulacji – zielone słupki kodu spływają po ścianach jak strugi wody z pękniętej rury. Przedstawienia świata wygenerowanego przez maszyny nie były oczywiście dla człowieka III RP zupełnie nieznanym konceptem: mieliśmy cyberprzestrzeń z "Neuromancera", książki Lema i Dicka, polski boom na New Age, mangę i anime. choćby efekt zamrożenia czasu – znany jako bullet time – w prymitywnej formie pojawiał się już gdzieniegdzie w zagranicznych reklamach i filmach science-fiction.


Cyfra o cyfrze w ramach cyfry



Te kombatanckie opowieści mogą się oczywiście wydawać śmieszne – dzisiaj nastolatek sam jest dziadkiem i daje swojemu wnuczkowi cukierki z Ameryki, które ten przecież może sobie kupić w sklepie u płaza. Jednak u tamtych dziewczyn i chłopaków – nastolatków oglądających "Matriksa" pokątnie, u sąsiadów i kumpli – to mniej więcej wtedy musiało nastąpić zmieniające wszystko pogłaskanie Osobliwości (proszę mi wierzyć, nie było dzieciaka, który nie wiedziałby, co to jest "Matrix"). Dystopijna wizja Wachowskich udowadniała, iż zbudowanie sztucznego świata na podobieństwo tego prawdziwego oraz sfabrykowanego człowieka na podobieństwo tego żywego to nie tyko spekulacja, ale po prostu znajomy świat z ekranu kina i komputera. Kierunek nauki był odwrotny niż w przypadku pokolenia X: hiperrealizm "Matriksa" wylał fundamenty, dopiero później przyszły bardziej abstrakcyjne książki, cyberpunki, gry, komiksy, a jak ktoś miał możliwości i chęci, to i teoretyczne fascynacje hipotezami symulacji. "Matrix" zrobił z nami dokładnie to, przed czym kłamał, iż ostrzega – znaturalizował możliwości bycia konstruktem i życia w konstrukcie; sprawił, iż takie myśli stały się czymś normalnym, codziennym i zupełnie nieosobliwym.

Był pierwszym filmem, który nie opowiadał o ludziach (a przynajmniej – nie wyłącznie o nich), ale o cyfrowych efektach specjalnych. Jasne, oglądaliśmy już "Toy Story" oraz "Park Jurajski", ale tam kazano nam wierzyć, iż dinozaury z komputera to prawdziwe dinozaury, a świat z animacji to tylko świat z animacji. "Matrix" był natomiast cyfrową rozrywką o byciu cyfrowym – kawa na ławę, zapowiedź przyszłości Hollywood, w której aktorzy muszą negocjować ze studiami filmowymi własny status ontologiczny. Łączył nas, dorastających w siermiędze polskiej transformacji, z myślami i doświadczeniem nastolatków z innych części świata. Tak, milenialsi to prawdopodobnie pierwsze pokolenie, które na kolejne doniesienia o postępach samouczących się maszyn czy algorytmów generujących coraz bardziej fotorealistyczne grafiki reaguje wzruszeniem ramion. Nie to, iż jest nam wszystko jedno. Możemy patrzeć na to krytycznie (jak ja) lub widzieć w tym nadzieję (albo pieniądze), natomiast sama możliwość takiego obrotu rzeczy to dla nas coś oczywistego. I jakby przeżytego już wcześniej.


A czy "Matrix" mógł być dla tak zwanego ogółu Polaków czymś jeszcze (ulubione pytanie: czy na pokładzie był ktoś z Polski)? Na pewno – z jego mesjańsko-gnostycką filozofią – pasował do naszej wyobraźni kulturowej: przedstawiał świat omotany iluzją złego Cara-Maszyny, czekający na Wybrańca, a w międzyczasie zabawiający się płynną nowoczesnością i trenujący świeżo odkryte skille. Nad Wisłą takie fantazje zawsze należało pielęgnować, bo nigdy nie wiadomo, czy Muad'Dib nie urodzi się Polakiem. Gnostycka symulacja zasiliła także język potoczny – możemy powiedzieć, iż coś wygląda "jak błąd w Matriksie", i każdy nas zrozumie – oraz język sporu światopoglądowego: miłośnicy spiskowych teorii politycznych często nazywają Matriksem reguły poprawności, a liberałowie i lewicowcy odwdzięczają im się łatką "toksycznych redpillowców" (od czerwonej pigułki Morfeusza).

Najwięcej zyskali jednak sprzedawcy matriksowych okularów i czarnych płaszczy ze skóry. Być może część z nich porzuciła dzięki temu stragany, założyła większe biznesy, zarobiła olbrzymie pieniądze i dzisiaj leży sobie jak cyfrowe pączki w maśle konstruktu, w ogóle nie myśląc, iż własną krwią karmi Maszynę. Nas, którzy kiedyś kupowaliśmy ich szkła i szpanowaliśmy nimi na szkolnych korytarzach, absolutnie to nie dziwi. Ot, zwykłe życie. Po prostu kolejny słoneczny dzień w symulacji.
Idź do oryginalnego materiału