W ostatnich latach komedie romantyczne stały się gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Nic dziwnego, iż wśród widowni coraz częściej słychać głosy tęsknoty za lekkimi, urokliwymi opowieściami o miłości. Wystarczy, iż na horyzoncie pojawi się nowa propozycja z etykietą “rom-com”, by natychmiast rozbrzmiały hasła o rzekomym odrodzeniu romansu na dużym ekranie. Pamiętacie hype na Tylko nie ty z Sydney Sweeney? Podobnego efektu najwyraźniej spodziewało się studio A24 promując nowy film spod swojego szyldu, szczególnie, iż za sterami projektu stanęła Celine Song.
Na samą myśl o fantastycznym debiucie reżyserki z 2023 roku, Poprzednim życiu, szklą mi się oczy. Przy tym wspomnieniu przychodzą mi dwa słowa: finezja i subtelność. Te określenia nie tylko nie kojarzą się z estetyką komedii romantycznych, ale stoją z nią na dwóch przeciwległych biegunach. Tym większe było zatem moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, co tym razem knuje pani Song. I to we współpracy z gwiazdorską obsadą – w główne role wcielają się Dakota Johnson, Pedro Pascal i Chris Evans. Mimo wszystko, zaufałem. A powinienem być ostrożniejszy.
Materialiści to kolejny film, do którego twórczyni włącza autobiograficzne wątki (Song jako reżyserka i scenarzystka ponownie prezentuje nam kino autorskie). Dekadę temu pracowała jako zawodowa swatka w jednej z manhattańskich agencji matrymonialnych, gdzie łączyła ludzi w pary na zasadzie matematycznej kalkulacji, bazując na kilku cechach: wieku, wzroście, wadze, dochodzie czy poziomie atrakcyjności. Choć w pracy wytrzymała niespełna sześć miesięcy, wiedziała, iż w przyszłości doświadczenie posłuży jej jako inspiracja do napisania filmu. W rolę ekranowej swatki (Lucy) wcieliła się Johnson, której bohaterka musi poradzić sobie nie tylko z zawodowymi wyzwaniami, ale także z miłosnym dylematem. Wraz z Pascalem (Harry) i Evansem (John) tworzą trójkąt – jeżeli myślicie, iż jako widownia będziemy trzymani w ciągłym napięciu, do ostatniej chwili zastanawiając się, jaki wybór podejmie protagonistka, jesteście w błędzie. Finał, do którego dążymy, jest przewidywalny jak paleta kolorystyczna filmów Wesa Andersona.

Lucy musi poważnie się zastanowić, którego z kandydatów wybrać: obrzydliwie bogatego Harry’ego, z którym nie łączy ją zbyt wiele czy Johna, z którym łączy ją przeszłość, ale ten z kolei finansowo ledwo wiąże koniec z końcem. Bohaterowie przedstawieni są na zasadzie kontrastu, gdzie częstym zabiegiem jest zestawienie scen: elegancki, przestrzenny apartament o wartości 12 milionów dolarów vs. wynajmowane ciasne mieszkanie, w którym łatwo o wdepnięcie w zużytą prezerwatywę współlokatora. Metafora klasy społecznej sprowadzona do banału. Jednocześnie, nieco cyniczna i wyrachowana protagonistka uparcie deklamuje, iż miłość to matematyka, a najważniejszym kryterium są dla niej zarobki potencjalnego partnera.
Deklaracje powtarzane przez bohaterkę mogłyby być choćby zabawne – liczyłem, iż Dakota Johnson, prywatnie znana z poczucia humoru i autoironicznego dystansu, będzie mogła zabłysnąć na ekranie w komediowej odsłonie. Jej postaci brakuje jednak charyzmy i lekkości. Aktorka przez cały film recytuje kwestie w podobnej tonacji i z taką samą miną: spojrzenie obojętne, czasem pogardliwe, ale pozbawione emocjonalnej trajektorii. Nie tylko nie bawi się kreacją, ale nie ma na nią konkretnego pomysłu. Podczas gdy Pascal gra samego siebie, paradoksalnie najlepiej z ekranowej trójki wypada Evans, bo ten jako jedyny jest w stanie wykrzesać z siebie żywiołowość i autentyczne, niewyegzaltowane emocje. A jak poradziły sobie miłosne duety? Cóż, skwituję to stwierdzeniem, iż Poprzednie życie oferowało więcej chemii w trakcie jednej rozmowy przez Skype’a, niż Materialiści we wszystkich scenach razem wziętych.

Muszę przyznać, iż Celine Song postawiła sobie trudne zadanie – chciała dostosować gatunek do współczesnych realiów, być może choćby go dekonstruować. Reżyserka zanurkowała pamięcią do swojej pracy sprzed dziesięciu lat i postawiła tezę: w obecnych czasach szukanie miłości opiera się przede wszystkim na pragmatycznej kalkulacji, w której wartość człowieka jest diagnozowana na podstawie jego sytuacji ekonomicznej. Czy taką deklarację można uznać za słuszną? Szczerze wątpię, choć na potrzeby filmu jestem w stanie ją przyjąć. Ostatecznie, jej intencją jest jednak krytyka chłodnego, wykalkulowanego podejścia do relacji. Problem w tym, iż film stoi w niezręcznym rozkroku między dwoma konwencjami, z których żadnej nie potrafi w pełni udźwignąć.
Materialiści nie chcą być typową komedią romantyczną, choć korzystają z arsenału klasycznych chwytów rom-comu: przewidywalnej struktury, wyrazistych archetypów, dialogów prowadzonych w rytmie ciętej riposty. Ale brakuje im tego, co w tym gatunku najcenniejsze – lekkości, wdzięku, rytmu, który sprawia, iż widz kibicuje zakochanym, choćby jeżeli zna zakończenie po pierwszych dziesięciu minutach. Jednocześnie film aspiruje do roli krytycznej diagnozy współczesnych relacji, próbuje snuć refleksję na temat chłodnej kalkulacji i społecznych nierówności wpisanych we współczesne wybory partnerskie. Tyle, iż ta diagnoza wypada powierzchownie, jeżeli opiera się ją na psychologii postaci rodem z netfliksowego reality show. I jak zaakceptować tę formę opowiadania historii po pięknym Poprzednim życiu? Gdy reżyserka, która jeszcze niedawno zachwycała subtelnością i liryzmem, decyduje się na tak radykalną zmianę tonu, trudno nie czuć zawodu. Materialiści nie są katastrofą – są filmem miałkim i niezdecydowanym. Być może jego ambiwalencja najlepiej diagnozuje naszą współczesność. Szkoda jednak, iż tak trudno się w nią emocjonalnie zaangażować.
Korekta: Magda Wołowska