Mam 62 lata, on ma 68. Rozwodzimy się… Po 35 latach małżeństwa
Nazywam się Weronika Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata. Mój mąż, Marek, jest sześć lat starszy. Razem przeżyliśmy ponad trzydzieści pięć lat. Wydawałoby się, iż życie się ułożyło, dzieci dorosły, dom pełen wspomnień, a przed nami spokojna starość we dwoje. Wierzyłam, iż u nas wszystko jest w porządku. Tak, codzienność bywała nudna, brakowało romantyzmu. Ale przecież byliśmy rodziną.
Na Święta dzieci, jak co roku, zostawiły nam swojego kota i wyjechały świętować w Bieszczady. Zostaliśmy z Markiem sami. W trakcie tych długich wolnych dni powiedział, iż chce pojechać do rodzinnej wsi na groby rodziców i wpaść do siostry. Odprowadziłam go bez zbędnych pytań.
Minął tydzień. Wrócił – na pozór wszystko jak zwykle. A kilka dni później nagle oznajmił, iż złożył pozew o rozwód. Spokojnie, bez emocji. *Nie mogę już tak żyć. Spotkałem kobietę, która mnie rozumie. I która potrafi mnie… uleczyć.*
Zamarłam. Na początku myślałam, iż żartuje. Ale mówił to zupełnie poważnie. Okazało się, iż gdy ja zajmowałam się domem, prałam jego koszule i gotowałam rosół, on odnawiał kontakt z dawną miłością – kobietą, z którą był związany przed naszym małżeństwem. Znalazła go przez internet. Mieszka w tym samym mieście co jego siostra. I gdy wyjechał *na groby*, spędził u niej trzy dni.
Jest wdową. Jak twierdzi, *ma wszystko*: trzypokojowe mieszkanie, domek letniskowy, dwa samochody i… zdolności mediów. Rzekomo praktykuje medycynę naturalną, leczy ziołami, masuje, czyta aurę i, jak to ujął, *widzi choroby na poziomie energetycznym*. choćby raka we wczesnym stadium potrafi *zaczarować*.
Obiecała mu zdrowie, troskę, a jako bonus – dom letniskowy i auto w prezencie, jeżeli tylko się ze mną rozwiedzie i z nią ożeni. W trzy dni rozpadło się to, co budowaliśmy przez dziesięciolecia.
Zażądał, żebym natychmiast poszła do urzędu stanu cywilnego i podała na rozwód. Odmówiłam. Powiedziałam, iż nie będę uczestniczyć w tym cyrku. Więc sam złożył papiery. O terminie rozprawy dowiedziałam się przypadkową od znajomej w sądzie. Poszłam, oszołomiona, żądać wyjaśnień.
A on w pozwie napisał, iż *od sześciu lat nie mieszkamy razem* i *od piętnastu lat nie dzielimy łóżka*. To kłamstwo. Tak, między nami było chłodno, żyliśmy jak współlokatorzy – ale pod jednym dachem, dzieliliśmy codzienność, rozmawialiśmy, rozwiązując wspólne sprawy. Nie rozumiem, jak człowiek, z którym spędziłam większość życia, mógł tak łatwo mnie wymazać dla jakiejś szarlatanki z tybetańskimi olejkami i obietnicami *oczyszczenia energetycznego*.
Teraz czekam na sąd. Źle sypiam. Czasem nie mam siły wstać z łóżka. Wszystko się wali. Nie sam rozwód jest najstraszniejszy, ale ta zdrada. Mieszka w naszym mieszkaniu, ale mówi do mnie jak do obcej. Chłodno, z dystansem, jakbym go męczyła, jakby cały ten czas mnie tylko znosił. A gdy, jak ostatnia naiwniaczka, poprosiłam, żeby się opamiętał, tylko wzruszył ramionami: *Weronika, od dawna żyjemy jak sąsiedzi. Chcę być z kimś, kto mnie docenia.*
Boję się. Nie o siebie. O tę kobietę, która całe życie była ze mną – tę, której teraz nie poznaję w lustrze. Jak mam żyć, skoro to, co uważałam za trwałe, okazało się iluzją? Gdy przez sześćdziesiąt dwa lat byłam żoną, a w jedną zimę stałam się nikomu niepotrzebną staruszką?…