Od kilku dni na Netflixie można zobaczyć film Maestro, czyli najważniejszy projekt w karierze Bradleya Coopera. Historia skomplikowanej relacji Leonarda Bernsteina i Felicii Montealegre Cohn Bernstein przedstawia przykry obraz ich małżeństwa, któremu towarzyszyła muzyka oraz romanse mężczyzny. Reżysera było stać jednak na więcej, na czym cierpi cała produkcja.
Postać Leonarda Bernsteina poznajemy, kiedy staje przed życiową szansą. Ma poprowadzić orkiestrę w ramach zastępstwa, czego się podejmuje. Po świetnym występie świat staje przed nim otworem. Na przyjęciu poznaje kobietę, która zmieni jego życie – Felicie Montealegre Cohn, aktorkę występującą na Broadwayu. Ich związek przerywa miłosną relację Bernsteina z Davidem Oppenheimem. Wraz z trwaniem filmu dowiadujemy się, jak naprawdę wyglądało życie Leonarda z Felicią, które nie było tak kolorowe, jak mogłoby się wydawać. Romanse kompozytora i dyrygenta, o których wiedziała żona, i jego powrót do domu rodzinnego, aby zaopiekować się umierającą partnerką, pokazują, kim tak naprawdę był artysta. W tle wydarzeń towarzyszy nam oczywiście muzyka, która była jego największą miłością.
W napisach końcowych możemy zobaczyć, iż producentami projektu byli między innymi Martin Scorsese czy Steven Spielberg. Wielkie nazwiska kina przy, jakby się wydawało, wielkim filmie. Bradley Cooper w swojej charakteryzacji (dokładnie nosa) choćby przypomina Bernsteina, któremu chce oddać hołd. Tytuł produkcji, Maestro, idealnie to potwierdza. Wielkość dzieła można odczuć podczas oglądania sceny koncertu w Ely Cathedral. Jednakże film trwa dwie godziny i jedenaście minut, a to jedyny moment, w którym można to poczuć.
Jednym z głównych tematów Maestra jest związek Leonarda Bernsteina i Felicii Montealegre Cohn Bernstein. Ich wątek początkowo przypomina bajkę, zawiera choćby scenę musicalową! Wydaje się, iż miłość między nimi pulsuje i są sobie pisani. Jednak w ich romantycznej więzi zawsze będzie ktoś jeszcze, i nie chodzi tu o dzieci. Mam problem z tym, iż scenariusz próbuje tłumaczyć zdrady Bernsteina. choćby jego siostra mówi, iż kocha Felicię, ale kocha też ludzi. Aktorka zawsze była tą trzecią w związku i dostała swoją miłość, dopiero kiedy zachorowała na raka. Miała w sobie tyle uczuć do Leonarda, iż mimo całego bólu trwała w małżeństwie, prawdopodobnie również dla dobra dzieci. Produkcja nie porusza dokładniej tematu różnych związków Leonarda z mężczyznami, które również są istotną kwestią.
Mimo iż film miał być popisem aktorskim Coopera, to Carey Mulligan wypada znacznie lepiej. Przede wszystkim naturalniej podchodzi do grania postaci Felicii Montealegre Cohn Bernstein. Mulligan promowana była jako główna postać dzieła na pierwszych plakatach, ale mam wrażenie, iż jej bohaterka znika jakoś w połowie. Scenariusz udaje, iż jest pierwszoplanową postacią, ale historia mimo wszystko skupia się na maestrze, którym jest Bernstein. Przez cały czas obserwujemy, jak zmienia się w legendę muzyki, która zostanie zapamiętana na zawsze. Nie jest to najlepsza rola w karierze Bradleya Coopera, ale aktor robi, co może, by oddać szacunek Leonardowi. Czuć w jego występie, iż bardzo chciałby dostać upragnionego Oscara. Czy to nowy Leonardo DiCaprio w walce o złotą statuetkę? Wykluczyć nie mogę.
Największym atutem filmu są zdjęcia operatora – Matthew Libatique. Idealnie oddają nastrój produkcji, która – jak tegoroczne Biedne istoty – podzielona jest na część czarnobiałą i kolorową. Kadry wyglądają fantastycznie. Libatique potwierdza po raz kolejny, iż jest jednym z najlepszych operatorów pracujących obecnie. Na pochwałę zasługują także kostiumy, które świetnie oddają lata, w których rozgrywa się produkcja.
Bradley Cooper w swoim drugim reżyserskim projekcie chce przedstawić światu historię wielkiego Leonarda Bernsteina. Jednakże chce też opowiedzieć o jego związku z Felicią, z którą artysta tworzył małżeństwo przez dwadzieścia siedem lat. Myślę, iż próbował też przekazać, iż jak Leonard był tytułowym Maestro, tak Felicia była jego muzą. Niestety nie przemawia do mnie ten obraz. Myślę, iż dało się stworzyć lepszy film o legendarnym dyrygencie i kompozytorze, bez usprawiedliwiania jego decyzji. Mam nadzieję, iż Cooper powróci do tworzenia produkcji takich jak Narodziny gwiazdy, czyli zdecydowanie lepszych.
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne Netflix