W ramach poszerzania horyzontów czasami warto skusić się na jakieś nieoczywiste kino. Na przykład niderlandzką superprodukcję (w zamierzeniu) z lat osiemdziesiątych, która opowiada o przełomowych dla tego kraju wydarzeniach. „Lew z Flandrii” miał być flamandzką odpowiedzią na wielkie hollywoodzkie widowiska osadzone w średniowieczu, a europejscy twórcy chcieli pokazać, iż są nie w ciemię bici i też potrafią. I pokazali… jak nie kręcić takich filmów.
Scenariusz został oparty na książce autorstwa Hendrika Conscience’a, jednego z najsłynniejszych pisarzy belgijskich, tworzącego w języku niderlandzkim. Powieść traktuje o przełomowych wydarzeniach z XIV wieku, które doprowadziły do Bitwy pod Courtrai, czyli starcia rycerstwa francuskiego z flamandzkimi powstańcami, składającymi się głównie z tkaczy, chłopów, farbiarzy i rzeźników. Conscience, podobnie jak nasz Sienkiewicz tworzył „ku pokrzepieniu serc” wybierając znaczące zdarzenia oraz postaci z historii swojego kraju i nadając im niemalże mityczne znaczenie. jeżeli dodamy do tego, iż zgromadzono pokaźny budżet, zaczyna to brzmieć jak materiał na coś pokroju „Walecznego serca” czy, przywołując znów naszego noblistę, chociażby „Potopu”, prawda?
Otóż nic bardziej mylnego. Naprawdę trudno znaleźć równie nieudolnie zrealizowany film. Leży tu adekwatnie wszystko. Począwszy od scenariusza, za który odpowiada Hugo Claus, kolejny utytułowany niderlandzkojęzyczny twórca, pisarz, poeta, reżyser i malarz. adekwatnie nie wiadomo kto jest głównym bohaterem tego arcydzieła. Najpierw, w komicznej scenie odbicia jeńca (mężczyzna wbiega sobie w krąg zbrojnych rycerzy jadących na koniach, odwiązuje więźnia i nie niepokojony ucieka z nim do lasu), pojawia się szef cechu tkaczy (Jan Decleir) i wydaje się, iż to jego losy będziemy śledzić. Później jednak znika on na kilkadziesiąt minut, a kamera koncentruje się na Robrechcie van Bethunie (Frank Aendenboom). Jednak Robrecht w pewnym momencie również schodzi na dalszy plan i nie wiadomo co się z nim stało, a pałeczkę w tej sztafecie żenady znów przejmuje szef tkaczy.
W filmie aż roi się od wpadek: miecze wyginają się podczas walki i wyraźnie widać, iż są z gumy albo innego tworzywa, trupy wodzą oczami za żywymi. Często zdarzają się przeszarżowane kreacje aktorskie i na przykład pełna dramatyzmu scena gwałtu i morderstwa wygląda jak z inscenizacji w klubie lokatorów z bloku przy ulicy Alternatywy 4. Wisienką na torcie jest król Francji, Filip IV Piękny (Peter te Nuyl), który został tu przedstawiony jako mężczyzna kompletnie pozbawiony inteligencji i mimiki, narrator informuje nawet, że… władca nigdy nie mruga (co nie jest prawdą, choć aktor bardzo się stara). Uczynienie z okrutnego monarchy kompletnego idioty mogło wszak być zabiegiem celowym, ponieważ Francuzi są w filmie ukazani jako zdegenerowane bydlaki.
Akcja toczy się w średniowieczu, więc nie brak krwawych potyczek. Przebieg jednej z nich doskonale oddaje niezdarność realizujących ten (zbyt) ambitny projekt. Przywódca, przed rozpoczęciem szturmu na zamek, ogłasza, iż zaatakują w nocy. I atakują w dzień. Co więcej, najwyraźniej wystąpił tu problem z montażem, bo Flamandczycy najpierw wdzierają się do warownej budowli, gdzie wszędzie leżą martwi obrońcy, następuje wielka, zwycięska feta, po czym… mamy sceny zdobywania zamku.
Kulminacją całego filmu miała być wystawna Bitwa pod Courtrai, której tu w zasadzie nie ma. To znaczy jest kilkudziesięciu przebierańców (jeden z nich ma na przykład metalowe ryby na hełmie) biegających tam i z powrotem, krzyczących i udających, iż się biją. A potem na arenę walk wkracza… złoty rycerz. Dźga ze dwóch Francuzów gumowym mieczem i… koniec, Flamandczycy wygrywają.
„Lew z Flandrii” stanowi interesujący przypadek filmu, który jednocześnie polecam i nie polecam. adekwatnie nic nie zostało w nim zrobione dobrze, ale w swojej nieporadności i nieudolności jest wręcz uroczy. Dlatego warto przekonać się samemu, jak z epickiego historycznego fresku zrobiono rysunek wykonany przez małe dziecko, które na dodatek trzymało kredki odwrotnie.