Złote czasy opowieści z Dzikiego Zachodu dawno już minęły i nie są już tak chętnie wykorzystywanym w filmach czy serialach tłem. Nieliczne kręcone dziś westerny zasługiwały na szerszą uwagę. Znacznie odbiegały jednak od schematów, z których znane były chociażby klasyki z Wayne’m, czy później Eastwoodem. Miłośnikom tęskniącym za starym, dobrym westernem, na pomoc przychodzi regularnie Taylor Sheridan, twórca najbardziej znany z serialu Yellowstone i jego prequelów. Jego ostatnia produkcja to miły powrót do przeszłości, z którego wylewa się kultowy, kowbojski klimat.
Lawmen: Bass Reeves śledzi losy (a adekwatnie najważniejsze momenty z życia) legendarnego stróża prawa. Tytułowy bohater, chcąc uniknąć śmierci, decyduje się na ucieczkę od swojego pana. Po latach wędrówki przez Stany Zjednoczone i poszukiwaniu swojego miejsca, odnalazł utraconą miłość i założył rodzinę. najważniejszy etap w jego życiu rozpoczyna się w momencie, gdy pomaga jednemu z szeryfów pobliskiego miasta w wytropieniu groźnej szajki złodziei. Sukces otwiera przed nim nową szansę, gdy lokalny sędzia, szukający honorowego i prawego stróża prawa, proponuje mu stanowisko zastępcy szeryfa. Od tamtej pory obserwujemy wybrane momenty z pełnego niebezpieczeństw życia tytułowego bohatera. Widzimy zmianę, jaka w nim zachodzi oraz konsekwencje, z którymi musiała się zmierzyć cała rodzina.
Choć od pierwszych scen uważałem serial za wręcz fenomenalny, to z biegiem odcinków okazało się, iż nowa produkcja Paramountu pod kątem jakości przypomina równię pochyłą. Pierwsze dwa epizody wgniotły mnie w fotel, a historia bez reszty porwała. Mimo iż w sumie nie było w niej nic wyjątkowego, to sposób, w jaki przedstawiono wątek głównego bohatera, potrafił mocno zaangażować widza i budził niemałe emocje. Jak dodamy do tego przepiękne zdjęcia, świetną muzykę, bardzo dobre kreacje aktorskie i ten naprawdę soczysty klimat, charakterystyczny dla Dzikiego Zachodu, otrzymamy powód, przez który można było pomyśleć, iż produkcja będzie prawdziwym serialowym topem zeszłego roku.
Z jednej strony przez wszystkie odcinki serial nie stracił ani swojego klimatu, ani żadna z wymienionych wyżej zalet nie uległa przytępieniu. Jednak wspomniana nierówność, z którą pewnie niejeden widz będzie miał problem, polega na samym prowadzeniu historii. Historii, która z biegiem kolejnych epizodów potwornie się rozmywa. Pierwsze dwa gładko wprowadzają nas w całą opowieść. Kolejny etap to początek pracy Bassa jako zastępcy szeryfa. Natomiast pozostałe są już mocno oderwane od wcześniejszego, nazwijmy to, „prologu”. Ponownie następuje duży przeskok czasu, widzimy bowiem głównego bohatera jako pełnoprawnego stróża prawa z kilkuletnim już stażem i wyrobioną renomą.
Jednak kolejne wątki to praktycznie wybrane momenty z życia Bassa Reevesa, nieco wręcz powyrywane z jego szerokiej „legendy”. Obserwujemy kolejne przygody, pościgi, strzelaniny i zatrzymania bandytów. Jako pojedyncze historie – przyznam – ogląda się to całkiem nieźle. Trochę jak typowe kryminały, gdzie odcinki nie są ze sobą zbytnio powiązane, a każdy przedstawia osobną historię. I choćby o ile po tych kilku rozdziałach zaakceptowałem ten fakt, to jednak w tym konkretnym serialu brak wspólnego wątku, który co więcej powinien być wyraźnie podkreślony, mocno doskwiera. Powiedziałbym nawet, iż nieco zniechęca do regularnego śledzenia historii. W odróżnieniu do pierwszych dwóch, trzech odcinków, pozostałe ani trochę nie trzymają w napięciu. Nie wyczekiwałem kolejnego tygodnia, aby poznać dalszą część historii. Jak już wyszedł nowy rozdział to owszem, obejrzałem. Ale raczej w ramach wieczornego, niewymagającego większego skupienia seansu.
Fakt, iż twórca nie miał pomysłu na umiejętne połączenie motywem przewodnim wszystkich odcinków, widoczny jest pod sam koniec serialu. Wtedy to „lekko muśnięty” wcześniej wątek nagle zostaje wyszarpany na główną scenę, co nie ma praktycznie żadnego uzasadnienia. Jednocześnie widzimy starania, aby tę historię poprowadzić w ciekawy, angażujący sposób. Każda kolejna minuta obnaża jednak brak koncepcji oraz pośpiech, z jakim poprowadzony jest ostatni odcinek.
Mimo wszystko nie przekreśla to serialu. Lawmen: Bass Reeves to mimo paru niedociągnięć bardzo przyzwoita produkcja, przeznaczona głównie dla fanów gatunku. Dobrze poprowadzony jest tutaj wątek rodziny Bassa oraz tego, jak jego praca wpłynęła na relacje między nimi. W każdym odcinku czekają na nas świetne, emocjonujące sceny akcji. Natomiast znakomicie wykreowany klimat ani na chwilę nie opuszcza widza. To po prostu przyzwoity kawał dobrych opowieści o przestępcach i walczących z nimi dzielnych stróżach prawa.
Ostatnie dzieło Taylora Sheridana to produkcja, po którą zdecydowanie powinni sięgnąć miłośnicy starych, dobrych westernów. Od wielu lat bowiem nie powstała żadna na tyle dobra opowieść z tego gatunku, którą można by śmiało polecić. Jednocześnie oferuje ona jakość i klimat, z której znane były kultowe historie o Dzikim Zachodzie, sprawnie przy tym dostosowując się do współczesnych standardów. Choć nie jest to ideał pozbawiony nietrafionych elementów – i tak będę miło go wspominał.