Seryjny morderca to taki, który uderza więcej niż raz. Działalność "Dextera" (2006 – 2013) nie zakończyła się na ośmiu sezonach serialu. Po nich poznaliśmy jego "emeryturę" ("Dexter: Nowa krew"), a także origin story ("Dexter: Grzech pierworodny"). Teraz mamy okazję raz jeszcze wrócić do jego historii dzięki serialowi "Dexter: Zmartwychwstanie" (2025-). Popularność postaci cenionego policyjnego analityka krwi, który po pracy na własną rękę zabija przestępców, skłania do prostego pytania – dlaczego adekwatnie tak lubimy opowieści o seryjnych mordercach?
Zabierał bogatym, by dawać biednym. Przywracał zaburzony przez wadliwy system porządek, wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Ludowi bohaterowie w rodzaju Robin Hooda czy naszego Janosika byli spełnieniem fantazji prostych ludzi o tym, iż ktoś kiedyś pomści ich krzywdę. W ostatnim czasie podobną rolę w zbiorowej świadomości odegrał Luigi Mangione – zabójca CEO jednej z najbardziej prominentnych amerykańskich firm oferujących ubezpieczenia zdrowotne. Sfrustrowani żerującą na najsłabszych i w pełni sprywatyzowaną opieką zdrowotną Amerykanie dostrzegli w nim swojego obrońcę i zapowiedź rebelii – gwałtownie spacyfikowanej przez wyciszające temat media.
Nietrudno dopatrzyć się podobnego uroku w Dexterze. Morderca, który zgodnie ze specyficznym kodeksem honorowym morduje tylko "złych ludzi", jest kimś w rodzaju wilka w ludzkiej skórze, dokonującego naturalnej selekcji i eliminującego te jednostki, które szkodzą ogółowi. Zatrudniony w policji Dexter zabija przestępców, osoby wymykające się systemowi sprawiedliwości i aktywnie czyniące zło. Serial oferuje katartyczną przyjemność odbiorcom przytłoczonym ilością dziejących się dookoła krzywd i niesprawiedliwości, o których współczesny człowiek dowiaduje się z prędkością i intensywnością dalece przekraczającą możliwości procesowania jego mózgu. To stara jak świat fantazja o tym, iż wszystkich złych ludzi można byłoby w jakiś sposób po prostu usunąć i tym samym przywrócić właściwy porządek rzeczy: fantazja, która zrobiła wiele niedobrego w głowach wielu przywódców, ale na poziomie dzieła kultury oferującego zwykłym odbiorcom baśniową obietnicę zemsty na niegodziwych i ratunku dla słabych – nie jest niczym godnym potępienia.
Filmowy seryjny morderca często ma swoje credo i specyficzny system wartości. David Fincher stworzył w "Siedem" (1995) współczesną, makabryczną interpretację siedmiu grzechów głównych. W "Heretic" (2024) duet Scott Beck-Bryan Woods bardziej od samego thrillera interesowały antyklerykalne tyrady wygłaszane przez Hugh Granta. Chociaż kino całkiem chętnie stawia morderców w roli demaskatorów, pogromców grzechu i zepsucia, to jednak takie filmy, w których narracja przyjmuje ich perspektywę, należą do mniejszości (wyjątkiem jest kino zemsty, ale to trochę inna kategoria). Pod tym względem "Dexter" był serialem innowacyjnym i odważnym, ponieważ uczynił seryjnego mordercę postacią pierwszoplanową i poprowadził narrację w taki sposób, iż widownia czuła do (anty)bohatera sympatię i kibicowała jego działaniom.
Kino ogólnie lubi nadawać mordercom cechy wyjątkowe. Geniusz, charyzmę, urok osobisty. To jedno z wielkich przekłamań ekranu – zdecydowana większość prawdziwych seryjnych morderców to jednostki głęboko dysfunkcyjne i niespecjalnie inteligentne. W ich wykroczeniach nie ma nic wzniosłego, jest tylko prymitywna potrzeba zaspokojenia instynktu i nieumiejętność jego kontroli połączona z totalnym brakiem poszanowania dla ludzkiego życia. Od brzydkiej prawdy Hollywood woli jednak fantazje – i tutaj wchodzi cały na biało, w ochronnej masce i kaftanie bezpieczeństwa, Hannibal Lecter. "Milczenie owiec" (1991, reż. Jonathan Demme) jak żaden inny film ugruntowało stereotyp seryjnego mordercy jako nieuchwytnego geniusza, mastermindu, nietzscheańskiego nadczłowieka działającego według innych zasad niż reszta ludzi. Obdarzony wręcz nadnaturalnymi cechami doktor Lecter miał w kinie wielu naśladowców – takich jak tytułowy "kolekcjoner kości" z filmu Phillipa Noyce’a (1999) – ale przez cały czas pozostaje najbardziej ikonicznym psychopatą X muzy.
Dlaczego lubimy przypisywać seryjnym mordercom cechy nadludzkie? Być może wygodniej jest wierzyć, iż najokrutniejsze zbrodnie wymagają umysłu spektakularnie innego niż nasz; iż popełniają je potwory rodem z horroru, a nie po prostu ludzie. To może być też fantazja wynikająca z pewnego poczucia wyższości nad otoczeniem, ale niekoniecznie. Wyzwolony z norm społecznych i moralnych morderca staje się często figurą totalnej transgresji. Eskapistycznym marzeniem o niepodleganiu nikomu i niczemu. Nie bez przyczyny to "Bonnie i Clyde" Arthura Penna pomogło w 1967 roku dobić kodeks Hayesa i zapowiedziało nową falę amerykańskiego kina. Romantyczny mit o parze pięknych i stylowych kochanków-gangsterów, wyruszających w dziką podróż pełną napadów i morderstw, uosabiał wszystkie blaski i cienie absolutnej wolności.
Figurę seryjnego mordercy szczególnie pokochało kino eksploatacji, transformujące przemoc w karnawaliczny spektakl. Przeskalowana brutalność "Ichiego zabójcy" (2001) Takashiego Miike jest sztuką samą w sobie. Ludzie lubią oglądać przemoc na ekranie tak, jak kiedyś lubili oglądać publiczne egzekucje. Voyeurystyczna przyjemność, jaką wielu odbiorcom daje kino eksploatacji, mogłaby być tematem osobnego, szerokiego artykułu. Agresja i przemoc to atawizmy – nie pasują do współczesnej cywilizacji, generują liczne społeczne problemy i światowe konflikty, ogólnie żyłoby się nam wszystkim bez nich lepiej, ale nie mamy możliwości wyeliminować ich z naszego DNA, póki sama ewolucja tak nie zadecyduje. Wciąż są częścią naszej codzienności, w różnym stopniu wpływając na różnych ludzi. W zachodnim społeczeństwie śmierć jest tematem tabu, wyrzucona poza społeczny nawias i przemilczana. Naturalne zainteresowanie tematami granicznymi i pierwotne, destrukcyjne instynkty znajdują dla siebie bezpieczne ujście w postaci oglądania śmierci na ekranie.
Z tym może wiązać się odbiorcze poczucie winy: zawstydzenie faktem, iż taka tematyka nas interesuje. Dlatego nie dziwi, iż najpopularniejszy gatunek kina eksploatacji, slasher, nie oferuje takiej amoralnej transgresji jak np. japońska seria "Królik doświadczalny", tylko baśniową opowieść o walce dobra ze złem. Większość slasherów bazuje na schematach narracyjnych rodem z baśni braci Grimm. Na przykład "Teksańska masakra piłą mechaniczną" (1974, reż. Tobe Hooper) jest jak Jaś i Małgosia – młode, niedoświadczone życiowo osoby trafiają do obcego sobie środowiska i znajdują pozorne schronienie w domu potwora, który usiłuje je pożreć. Szokujące sceny i przemoc znajdują moralne usprawiedliwienie, bo przecież na końcu potwór zostaje pokonany, a final girl uratowana. Morderca najpierw jest źródłem przewrotnej odbiorczej przyjemności, by na końcu zginąć. Oczywiście filmowy psychopata, od klauna Arta po pana Układankę, chociaż zawsze zabija, to sam nigdy nie zostaje tak naprawdę zabity. Sequele popularnych slasherów są pewne jak śmierć i podatki.
Odpowiedzią na krwawe, frenetyczne fantazje ze slasherów jest popularność dokumentów true crime i biografii prawdziwych morderców, w których specjalizuje się choćby Netflix. Nieodżałowany "Mindhunter" (2017-2019), antologia "Potwory" (2022-) czy trzymający w napięciu jak najlepszy thriller dokument "Richard Ramirez. Polowanie na seryjnego mordercę" (2021) mają wspólną cechę – zainteresowanie realizmem, dotarciem do psychologicznej prawdy o źródle zwyrodnień, skupieniem na detalach, tle społecznym, przebiegu śledztwa. Popularność tych tytułów potwierdza po raz kolejny, iż rzeczywistość bywa dużo ciekawsza i bardziej pogmatwana od fikcji, a także iż do mrocznych opowieści przyciąga nas często wcale nie chęć pooglądania wypruwanych flaków, a humanistyczna potrzeba uzyskania odpowiedzi na pytanie, skąd w człowieku bierze się zdolność do bestialskich czynów. Oczywiście twórcom biograficznych produkcji zdarzają się przeinaczenia i zwyczajne kłamstwa, ale wciąż są to tytuły trzymające się ogólnego realizmu i zgodnego z prawdą rozwoju wypadków.
Filozoficzne pytania o naturę zła towarzyszą także bardziej autorskim filmom o seryjnych mordercach, których twórców nieco mniej od faktografii interesuje uchwycenie jakiejś esencji, momentu przeostrzenia, paradoksu. "Zagadka zbrodni" Joon-ho Bonga (2003) pozostaje tytułową zagadką. Chociaż dzisiaj, po kilkudziesięciu latach od czasów aktywności koreańskiego mordercy kobiet, sprawa została już rozwiązana, to sam film inspirowany tą historią przez cały czas pozostawia w poczuciu zgrozy, niemocy i z przekonaniem, iż potwór może się czaić w każdym z nas, bo jest to w gruncie rzeczy człowiek jak każdy. "Mordercze lato" (1999) Spike'a Lee, zamiast skupiać się na postaci Syna Sama, mordercy grasującego w Nowym Jorku w 1977 roku, tworzy mozaikowy portret tętniącego życiem, przemianami społecznymi i punkową rewolucją miasta, którego mieszkańcy starają się funkcjonować normalnie na przekór czyhającemu na nich bezpośredniemu zagrożeniu. Podobną refleksją nad kruchością życia i bezsensowną przypadkowością śmierci jest wielowątkowy i skoncentrowany na ofiarach "Słoń" (2003) Gusa Van Santa, film o masakrze w liceum Columbine – ale to już bardziej opowieść o mordercach masowych, nie seryjnych.
Postać seryjnego mordercy jest dzisiaj tak mocno zakorzeniona w popkulturze, iż bez wahania można ją nazywać rodzajem tropu, archetypu, symbolu. Filmowcy lubią się tą figurą bawić, nadawać jej nowe znaczenia. Seryjny morderca wyrwany z ram moralnej oceny bywa igraszką w rękach reżyserów o postmodernistycznym zacięciu, takich jak J.T. Mollner ("Strange Darling”, 2023). Motyw zabijania może też posłużyć do prowokacyjnego wzmocnienia przekazu, który bez scen przemocy wybrzmiałby o wiele słabiej – jak w "Gościach" (2022, reż. Christian Tafdrup), wymierzonych w kulturę wymuszonej grzeczności i poprawności, albo w podsumowującym spojrzenie Larsa von Triera na sztukę i samego siebie "Domu, który zbudował Jack" (2018).
Kino kocha seryjnych morderców – ale nie jest to miłość bezkrytyczna. X muza bardzo gwałtownie zareagowała na swoje własne, fatalne zauroczenie i zaczęła je komentować. Jednym z pierwszych reżyserów, którzy zwrócili uwagę na niepokojącą tendencję mediów do unieśmiertelniania i uwznioślania zwyrodnialców, był Terrence Malick. Inspirowane prawdziwą historią, dialogujące z mitem Bonnie i Clyde'a "Badlands" (1973) szokowało bezrefleksyjnością, brakiem empatii i absolutną przeciętnością pary morderców. Radykalna belgijska czarna komedia "Człowiek pogryzł psa" (1992, reż. André Bonzel, Benoît Poelvoorde) w stylu mockumentary portretowała fikcyjnego seryjnego mordercę, opowiadającego o swoim codziennym życiu i zabójstwach zainteresowanej i serdecznej ekipie telewizyjnej. O zbrodni jako sposobie zaistnienia w świecie social mediów opowiedziało "Spree" (2020, reż. Eugene Kotlyarenko), zwracające uwagę na to, iż jednostki psychopatyczne może motywować do zabijania po prostu pragnienie sławy.
Najsłynniejszym filmem o toksycznej relacji mediów i kina z wszelkiego rodzaju psychopatami są bez wątpienia "Urodzeni mordercy" (1994) Olivera Stone'a. Satyra na przesiąkniętą krwią kulturę masową sama stała się jednak przedmiotem własnej krytyki: postaci Mickiego i Mallory Knoxów doczekały się statusu lubianych ikon, a sama narracja filmu staje ostatecznie po ich stronie. Z tego względu Quentin Tarantino, autor pierwotnego scenariusza, odciął się od projektu i usunął swoje nazwisko z napisów końcowych, odrzucając niezgodną z jego wizją wymowę całości. A jaki wniosek wypłynie z ostatniej (podobno, choć pewnie nie) historii o Dexterze? Zobaczymy. Na pewno krwiożerczy analityk nie zawiesza jeszcze swojej aktywności i długo pograsuje w zbiorowej świadomości. Podobnie jak same filmy i seriale o seryjnych mordercach, których filmowcy ewidentnie nie planują przestać kręcić.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
John Doe
Zabierał bogatym, by dawać biednym. Przywracał zaburzony przez wadliwy system porządek, wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Ludowi bohaterowie w rodzaju Robin Hooda czy naszego Janosika byli spełnieniem fantazji prostych ludzi o tym, iż ktoś kiedyś pomści ich krzywdę. W ostatnim czasie podobną rolę w zbiorowej świadomości odegrał Luigi Mangione – zabójca CEO jednej z najbardziej prominentnych amerykańskich firm oferujących ubezpieczenia zdrowotne. Sfrustrowani żerującą na najsłabszych i w pełni sprywatyzowaną opieką zdrowotną Amerykanie dostrzegli w nim swojego obrońcę i zapowiedź rebelii – gwałtownie spacyfikowanej przez wyciszające temat media.
Nietrudno dopatrzyć się podobnego uroku w Dexterze. Morderca, który zgodnie ze specyficznym kodeksem honorowym morduje tylko "złych ludzi", jest kimś w rodzaju wilka w ludzkiej skórze, dokonującego naturalnej selekcji i eliminującego te jednostki, które szkodzą ogółowi. Zatrudniony w policji Dexter zabija przestępców, osoby wymykające się systemowi sprawiedliwości i aktywnie czyniące zło. Serial oferuje katartyczną przyjemność odbiorcom przytłoczonym ilością dziejących się dookoła krzywd i niesprawiedliwości, o których współczesny człowiek dowiaduje się z prędkością i intensywnością dalece przekraczającą możliwości procesowania jego mózgu. To stara jak świat fantazja o tym, iż wszystkich złych ludzi można byłoby w jakiś sposób po prostu usunąć i tym samym przywrócić właściwy porządek rzeczy: fantazja, która zrobiła wiele niedobrego w głowach wielu przywódców, ale na poziomie dzieła kultury oferującego zwykłym odbiorcom baśniową obietnicę zemsty na niegodziwych i ratunku dla słabych – nie jest niczym godnym potępienia.
Filmowy seryjny morderca często ma swoje credo i specyficzny system wartości. David Fincher stworzył w "Siedem" (1995) współczesną, makabryczną interpretację siedmiu grzechów głównych. W "Heretic" (2024) duet Scott Beck-Bryan Woods bardziej od samego thrillera interesowały antyklerykalne tyrady wygłaszane przez Hugh Granta. Chociaż kino całkiem chętnie stawia morderców w roli demaskatorów, pogromców grzechu i zepsucia, to jednak takie filmy, w których narracja przyjmuje ich perspektywę, należą do mniejszości (wyjątkiem jest kino zemsty, ale to trochę inna kategoria). Pod tym względem "Dexter" był serialem innowacyjnym i odważnym, ponieważ uczynił seryjnego mordercę postacią pierwszoplanową i poprowadził narrację w taki sposób, iż widownia czuła do (anty)bohatera sympatię i kibicowała jego działaniom.
Hannibal Lecter
Kino ogólnie lubi nadawać mordercom cechy wyjątkowe. Geniusz, charyzmę, urok osobisty. To jedno z wielkich przekłamań ekranu – zdecydowana większość prawdziwych seryjnych morderców to jednostki głęboko dysfunkcyjne i niespecjalnie inteligentne. W ich wykroczeniach nie ma nic wzniosłego, jest tylko prymitywna potrzeba zaspokojenia instynktu i nieumiejętność jego kontroli połączona z totalnym brakiem poszanowania dla ludzkiego życia. Od brzydkiej prawdy Hollywood woli jednak fantazje – i tutaj wchodzi cały na biało, w ochronnej masce i kaftanie bezpieczeństwa, Hannibal Lecter. "Milczenie owiec" (1991, reż. Jonathan Demme) jak żaden inny film ugruntowało stereotyp seryjnego mordercy jako nieuchwytnego geniusza, mastermindu, nietzscheańskiego nadczłowieka działającego według innych zasad niż reszta ludzi. Obdarzony wręcz nadnaturalnymi cechami doktor Lecter miał w kinie wielu naśladowców – takich jak tytułowy "kolekcjoner kości" z filmu Phillipa Noyce’a (1999) – ale przez cały czas pozostaje najbardziej ikonicznym psychopatą X muzy.
Dlaczego lubimy przypisywać seryjnym mordercom cechy nadludzkie? Być może wygodniej jest wierzyć, iż najokrutniejsze zbrodnie wymagają umysłu spektakularnie innego niż nasz; iż popełniają je potwory rodem z horroru, a nie po prostu ludzie. To może być też fantazja wynikająca z pewnego poczucia wyższości nad otoczeniem, ale niekoniecznie. Wyzwolony z norm społecznych i moralnych morderca staje się często figurą totalnej transgresji. Eskapistycznym marzeniem o niepodleganiu nikomu i niczemu. Nie bez przyczyny to "Bonnie i Clyde" Arthura Penna pomogło w 1967 roku dobić kodeks Hayesa i zapowiedziało nową falę amerykańskiego kina. Romantyczny mit o parze pięknych i stylowych kochanków-gangsterów, wyruszających w dziką podróż pełną napadów i morderstw, uosabiał wszystkie blaski i cienie absolutnej wolności.
Michael Myers
Figurę seryjnego mordercy szczególnie pokochało kino eksploatacji, transformujące przemoc w karnawaliczny spektakl. Przeskalowana brutalność "Ichiego zabójcy" (2001) Takashiego Miike jest sztuką samą w sobie. Ludzie lubią oglądać przemoc na ekranie tak, jak kiedyś lubili oglądać publiczne egzekucje. Voyeurystyczna przyjemność, jaką wielu odbiorcom daje kino eksploatacji, mogłaby być tematem osobnego, szerokiego artykułu. Agresja i przemoc to atawizmy – nie pasują do współczesnej cywilizacji, generują liczne społeczne problemy i światowe konflikty, ogólnie żyłoby się nam wszystkim bez nich lepiej, ale nie mamy możliwości wyeliminować ich z naszego DNA, póki sama ewolucja tak nie zadecyduje. Wciąż są częścią naszej codzienności, w różnym stopniu wpływając na różnych ludzi. W zachodnim społeczeństwie śmierć jest tematem tabu, wyrzucona poza społeczny nawias i przemilczana. Naturalne zainteresowanie tematami granicznymi i pierwotne, destrukcyjne instynkty znajdują dla siebie bezpieczne ujście w postaci oglądania śmierci na ekranie.
Z tym może wiązać się odbiorcze poczucie winy: zawstydzenie faktem, iż taka tematyka nas interesuje. Dlatego nie dziwi, iż najpopularniejszy gatunek kina eksploatacji, slasher, nie oferuje takiej amoralnej transgresji jak np. japońska seria "Królik doświadczalny", tylko baśniową opowieść o walce dobra ze złem. Większość slasherów bazuje na schematach narracyjnych rodem z baśni braci Grimm. Na przykład "Teksańska masakra piłą mechaniczną" (1974, reż. Tobe Hooper) jest jak Jaś i Małgosia – młode, niedoświadczone życiowo osoby trafiają do obcego sobie środowiska i znajdują pozorne schronienie w domu potwora, który usiłuje je pożreć. Szokujące sceny i przemoc znajdują moralne usprawiedliwienie, bo przecież na końcu potwór zostaje pokonany, a final girl uratowana. Morderca najpierw jest źródłem przewrotnej odbiorczej przyjemności, by na końcu zginąć. Oczywiście filmowy psychopata, od klauna Arta po pana Układankę, chociaż zawsze zabija, to sam nigdy nie zostaje tak naprawdę zabity. Sequele popularnych slasherów są pewne jak śmierć i podatki.
Jeffrey Dahmer
Odpowiedzią na krwawe, frenetyczne fantazje ze slasherów jest popularność dokumentów true crime i biografii prawdziwych morderców, w których specjalizuje się choćby Netflix. Nieodżałowany "Mindhunter" (2017-2019), antologia "Potwory" (2022-) czy trzymający w napięciu jak najlepszy thriller dokument "Richard Ramirez. Polowanie na seryjnego mordercę" (2021) mają wspólną cechę – zainteresowanie realizmem, dotarciem do psychologicznej prawdy o źródle zwyrodnień, skupieniem na detalach, tle społecznym, przebiegu śledztwa. Popularność tych tytułów potwierdza po raz kolejny, iż rzeczywistość bywa dużo ciekawsza i bardziej pogmatwana od fikcji, a także iż do mrocznych opowieści przyciąga nas często wcale nie chęć pooglądania wypruwanych flaków, a humanistyczna potrzeba uzyskania odpowiedzi na pytanie, skąd w człowieku bierze się zdolność do bestialskich czynów. Oczywiście twórcom biograficznych produkcji zdarzają się przeinaczenia i zwyczajne kłamstwa, ale wciąż są to tytuły trzymające się ogólnego realizmu i zgodnego z prawdą rozwoju wypadków.
Filozoficzne pytania o naturę zła towarzyszą także bardziej autorskim filmom o seryjnych mordercach, których twórców nieco mniej od faktografii interesuje uchwycenie jakiejś esencji, momentu przeostrzenia, paradoksu. "Zagadka zbrodni" Joon-ho Bonga (2003) pozostaje tytułową zagadką. Chociaż dzisiaj, po kilkudziesięciu latach od czasów aktywności koreańskiego mordercy kobiet, sprawa została już rozwiązana, to sam film inspirowany tą historią przez cały czas pozostawia w poczuciu zgrozy, niemocy i z przekonaniem, iż potwór może się czaić w każdym z nas, bo jest to w gruncie rzeczy człowiek jak każdy. "Mordercze lato" (1999) Spike'a Lee, zamiast skupiać się na postaci Syna Sama, mordercy grasującego w Nowym Jorku w 1977 roku, tworzy mozaikowy portret tętniącego życiem, przemianami społecznymi i punkową rewolucją miasta, którego mieszkańcy starają się funkcjonować normalnie na przekór czyhającemu na nich bezpośredniemu zagrożeniu. Podobną refleksją nad kruchością życia i bezsensowną przypadkowością śmierci jest wielowątkowy i skoncentrowany na ofiarach "Słoń" (2003) Gusa Van Santa, film o masakrze w liceum Columbine – ale to już bardziej opowieść o mordercach masowych, nie seryjnych.
Mickey i Mallory Knox
Postać seryjnego mordercy jest dzisiaj tak mocno zakorzeniona w popkulturze, iż bez wahania można ją nazywać rodzajem tropu, archetypu, symbolu. Filmowcy lubią się tą figurą bawić, nadawać jej nowe znaczenia. Seryjny morderca wyrwany z ram moralnej oceny bywa igraszką w rękach reżyserów o postmodernistycznym zacięciu, takich jak J.T. Mollner ("Strange Darling”, 2023). Motyw zabijania może też posłużyć do prowokacyjnego wzmocnienia przekazu, który bez scen przemocy wybrzmiałby o wiele słabiej – jak w "Gościach" (2022, reż. Christian Tafdrup), wymierzonych w kulturę wymuszonej grzeczności i poprawności, albo w podsumowującym spojrzenie Larsa von Triera na sztukę i samego siebie "Domu, który zbudował Jack" (2018).
Kino kocha seryjnych morderców – ale nie jest to miłość bezkrytyczna. X muza bardzo gwałtownie zareagowała na swoje własne, fatalne zauroczenie i zaczęła je komentować. Jednym z pierwszych reżyserów, którzy zwrócili uwagę na niepokojącą tendencję mediów do unieśmiertelniania i uwznioślania zwyrodnialców, był Terrence Malick. Inspirowane prawdziwą historią, dialogujące z mitem Bonnie i Clyde'a "Badlands" (1973) szokowało bezrefleksyjnością, brakiem empatii i absolutną przeciętnością pary morderców. Radykalna belgijska czarna komedia "Człowiek pogryzł psa" (1992, reż. André Bonzel, Benoît Poelvoorde) w stylu mockumentary portretowała fikcyjnego seryjnego mordercę, opowiadającego o swoim codziennym życiu i zabójstwach zainteresowanej i serdecznej ekipie telewizyjnej. O zbrodni jako sposobie zaistnienia w świecie social mediów opowiedziało "Spree" (2020, reż. Eugene Kotlyarenko), zwracające uwagę na to, iż jednostki psychopatyczne może motywować do zabijania po prostu pragnienie sławy.
Najsłynniejszym filmem o toksycznej relacji mediów i kina z wszelkiego rodzaju psychopatami są bez wątpienia "Urodzeni mordercy" (1994) Olivera Stone'a. Satyra na przesiąkniętą krwią kulturę masową sama stała się jednak przedmiotem własnej krytyki: postaci Mickiego i Mallory Knoxów doczekały się statusu lubianych ikon, a sama narracja filmu staje ostatecznie po ich stronie. Z tego względu Quentin Tarantino, autor pierwotnego scenariusza, odciął się od projektu i usunął swoje nazwisko z napisów końcowych, odrzucając niezgodną z jego wizją wymowę całości. A jaki wniosek wypłynie z ostatniej (podobno, choć pewnie nie) historii o Dexterze? Zobaczymy. Na pewno krwiożerczy analityk nie zawiesza jeszcze swojej aktywności i długo pograsuje w zbiorowej świadomości. Podobnie jak same filmy i seriale o seryjnych mordercach, których filmowcy ewidentnie nie planują przestać kręcić.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.



![Finał Jazz Contest z legendarnym gitarzystą Wakeniusem [zdjęcia]](https://tarnow.ikc.pl/wp-content/uploads/2025/11/jazz-contest-2025-final-fot.-artur-gawle0001.jpg)

![Gorące przyjęcie nowej sztuki Teatru Słowackiego [ZDJĘCIA]](https://krknews.pl/wp-content/uploads/2025/11/584557154_1261858689310830_7554565656803485660_n.jpg)










![Zawodnik UFC uderzył fana w brzuch. Kibic pokazał ślad po ciosie [WIDEO]](https://mma.pl/media/uploads/2025/11/Hanba-2025-11-17T073525.993.webp)