Łabędzi śpiew – recenzja książki. Oda do przetrwania

popkulturowcy.pl 3 godzin temu

Epopeja Roberta McCammona o początkach jądrowej zagłady ludzkości jest jednym z największych dzieł w dorobku pisarza. Utytułowana powieść jest jednak czymś innym niż tylko klasycznym postapo. Czy fani gatunku będą w stanie się w niej odnaleźć?

Zimna Wojna. Dwa supermocarstwa u szczytu konfliktu. Napięcie pomiędzy sztabami kryzysowymi sięga zenitu i iskra dzieli rządy obu państw od wciśnięcia czerwonych guzików, które zmienią świat w czarną dziurę. Sam świat pogrąża się w coraz większym kryzysie przez przeciągającą się sytuację. Ludzie z jednej strony przeczuwają nadciągające zagrożenie, z drugiej jednak sami zajęci są codziennymi sprawami i walką o przetrwanie, nie wiedząc, iż prawdziwa walka dopiero przed nimi.

W pewnym momencie spełniają się najgorsze przewidywania. Nerwy puszczają i obie strony wystrzeliwują z silosów rakiety z ładunkiem atomowym, które zmieniają znany świat w ruinę. Nieliczni przeżywają atak. Czytelnikowi przyjdzie obserwować kilka grup przypadkowych ludzi. Wśród nich są między innymi: bezdomna, nieco obłąkana żebraczka, która ukryła się w tunelach metra, generał armii USA dowodzący wykopanym w górach schronem pełnym ludzi (łudzących się, iż ów schron zapewni im przetrwanie) oraz zapaśnik, kryjący się wraz z kilkuletnią dziewczynką i jej matką w piwnicy zburzonej stacji paliw. Do wymienionych osób dołączają kolejni ocalali, którzy wspólnie z nimi mierzą się z zagrożeniami, jakie niesie ze sobą jądrowe pogorzelisko. W trakcie ich zmagań na horyzoncie pojawia się nowe niebezpieczeństwo – nieznana mroczna siła żerująca na otaczającej śmierci.

Nawet dla fanów powieści traktujących o zagładzie i życiu w postapokaliptycznym świecie Łabędzi śpiew nie będzie łatwą lekturą. Z kilku powodów. Przede wszystkim tragizm wydarzeń przedstawionych na chwilę przed i tuż po globalnej tragedii sprawia, iż książka jest naprawdę ciężka w odbiorze. Szczegółowe opisy zwłaszcza obrażeń ludzi, którzy cudem przeżyli, potrafią nieźle odstraszyć. Wygląd przestrzeni, choćby gruzowiska, w które zmienił się Nowy Jork, szalejące wichury i inne nienaturalne zjawiska pogodowe w zestawieniu z pozbawioną słońca pustynią i wszechogarniającą ciemnością skutecznie siadają na psychice i potrafią zniechęcić do czytania. Wprawiają odbiorcę w klaustrofobię, chandrę i dają poczucie beznadziei. Jednocześnie można więc uznać je za OLBRZYMI plus tej powieści. Bo jeżeli McCammon chciał nas nastraszyć tym, jak będzie wyglądał wyniszczony świat, to wykonał zadanie koncertowo.

Jednocześnie jednak sam język, którym posługuje się autor, sprawiał mi spory problem. Fakt, potrafi dokładnie i szczegółowo opisać, co się dzieje wokoło. Jest przy tym nieco zbyt „poetycki”, żeby nie powiedzieć wyniosły. Brak w nim większej prostoty i potocyzmów. Porównując to z później wydanymi przez niego książkami, uznałbym, iż z biegiem lat ta poetyckość została nieco utemperowana, co jest w moim odczuciu zaletą. Styl, którym McCammon się tu posługuje, znacznie bardziej pasuje do serii o Matthew Corbetcie, których akcja osadzona jest kilka wieków temu. Surowość świata wymaga nieco twardszego języka, który jeszcze mocniej będzie wgniatał czytelnika w beton.

Kolejną kwestią, która od początku sprawiała wrażenie mocno niepasującej, jest ta związana z wątkami nadprzyrodzonymi. Patrząc na całą tę historię, można by powiedzieć, iż to jej najważniejszy element. Jednak szykując się na suche, twardo stojące postapo w stylu madmaxowego preludium, można się solidnie zawieźć. Tymczasem w powieści jest bardzo dużo mistycznych, wręcz biblijno-fantastycznych motywów. Miałem względem książki pewne oczekiwania i choć starałem się podejść do tych wątków na chłodno, skutecznie mnie odrzucały. Nie powinniście się więc nastawiać na czysto survivalową historię w postapokaliptycznych realiach.

Łabędzi śpiew z pewnością jest w pewnych kategoriach powieścią wybitną. Nie jest jednak łatwą i przyjemną w odbiorze historią, tylko ciężką przeprawą. Z racji tego, iż obserwujemy świat w pierwszych chwilach po apokalipsie, wszechobecny tragizm i cierpienie zmuszają do częstych odpoczynków. Wątpię, by ktoś nie tyle dał radę, co zwyczajnie miał chęć łyknąć tę cegłę na raz. Styl, którym posługuje się autor, również nie ułatwia nam podróży przez lekturę. Każdy aspekt książki ma jednak dwie strony i to, co może się wydawać minusem, w rzeczywistości stanowi o jej sile. W ogólnym rozrachunku jednak Łabędzi śpiew nie znajdzie miejsca na mojej półce najulubieńszych pozycji McCammona.


Źródło grafiki głównej: Wydawnictwo Vesper
Idź do oryginalnego materiału