Tekst z archiwum Film.org.pl (29.01.2018)
Grupa syryjskich uchodźców zostaje złapana na próbie nielegalnego przekroczenia granicy z Węgrami. Najpierw padają ostrzeżenia, potem strzały. Jedną z ofiar obławy jest Aryan Dashni (Zsombor Jéger), który zostaje trafiony w klatkę piersiową. Jednak nie tylko nie ginie, ale także zaczyna unosić się w powietrzu i wirować jak derwisz. Po chwili mdleje osłabiony ranami i budzi się w szpitalu, gdzie bada go doktor Gabor Stern (Merab Ninidze). Kiedy odkrywa, iż Aryan potrafi lewitować, najpierw jest zszokowany, a po chwili zaczyna planować, jak zarobić na uchodźcy i spłacić swoje długi. Postanawia, iż zabierze go na wizyty domowe do pacjentów i przekona ich, iż latający Syryjczyk to żywy cud i iż może ich uleczyć – za odpowiednią opłatą.
Księżyc Jowisza to prawdziwa galaktyka pomysłów. Film tak świeży i nietypowy, iż aż trudno go z czymś porównać. Reżyser Kornél Mundruczó nie boi się nieoczywistych połączeń zarówno tematów, jak i form. O losie syryjskich uchodźców opowiada, używając długich i surowych, niemal dokumentalnych, rozedrganych ujęć. Za to podczas lewitacji Aryana wszystko nabiera majestatycznej płynności, a kamera razem z bohaterem unosi się i wiruje dookoła niego jak satelita, co daje efekt tak porażająco widowiskowy, jakby pochodził z arcydzieła science fiction. Tak samo zmyślnie Mundruczó łączy dramat zadłużonego lekarza po przejściach z kinem akcji. Nie brakuje więc ani mądrze napisanych dialogów, ani dynamicznych pościgów i strzelanin. Do tego reżyser dodaje symbolikę religijną – głównie chrześcijańską, choć nie tylko – i aktualny dzisiaj wątek napływu bliskowschodnich uchodźców do Europy. Dzięki temu jest tu dość sporo humoru sytuacyjnego, choć w gruncie rzeczy cały film jest o poważnych sprawach.
Mógłby to być kolejny argument przemawiający na korzyść Księżyca Jowisza. Niestety w tym przypadku Mundruczó, który sprawdził się jako wizjoner i rasowy autor, zawiódł jako dramaturg. Jego eksperymenty wyglądają znakomicie – tylko co z tego, skoro choćby wszystkie razem nie potrafią sprawić, aby widz w napięciu czekał na rozwój akcji? Paradoksalnie wielowątkowość zabiła przywiązanie do bohatera już w zarodku, na samym początku filmu. Aryan jest niemal całkowitą zagadką, a jedyne, co o nim wiemy, to jak się nazywa, skąd jest oraz iż szuka ojca. I lata, ale też nie wiadomo dlaczego. Z kolei Gabora prześladują błędy przeszłości, które teraz chce naprawić, wykorzystując Aryana. Poza tym to straszny pechowiec. I na tym kończą się informacje o bohaterach. A przecież trudno angażować się w losy ludzi, o których wiadomo za mało, by się nimi przejąć. W przypadku Księżyca Jowisza udały się zabiegi najbardziej ryzykowne, a zawiodły te najprostsze.
W efekcie film Mundruczó jest tak nierówny, jak to tylko możliwe. Z jednej strony opłaciło się odważne łączenie gatunków i tematów. Okazało się, iż science fiction i kino akcji może iść w parze z religijnym symbolizmem, dramatem i komentarzem społecznym. Z drugiej strony wszystko na nic, jeżeli widza nie będzie obchodziło, dlaczego Aryan umie latać, a Gabor ma problemy finansowe. Z nikim nie można się utożsamić, nikomu nie chce się kibicować i nikt nie wzbudza sympatii. I to też jest niesamowite, bo przecież europejskie, niezależne kino o wiele częściej stało postaciami i dobrze napisanym scenariuszem niż formą. U Mundruczó wyszło odwrotnie. To film, który opowiada o istotnych rzeczach w niezwykły sposób, ale ogląda się go jakby przez szybę zamkniętego okna – bez możliwości pełnego odczuwania tego, co jest po drugiej stronie. I choć dzieje się dużo i efektownie, z każdą kolejną minutą Księżyc Jowisza staje się coraz bardziej odległy.
korekta: Kornelia Farynowska